Nie takie nowoczesne, tylko z duchem. No i w odróżnieniu od centrum nie ma tu turystów ciągnących za sobą te walizki na kółkach. Doceniliśmy też mieszkańców, którzy tworzą klimat Pragi. Są tu rzeczywiście panie i panowie niestroniący od alkoholu, mają swoje ławeczki, na których popijają piwko, winko, wódeczkę. Ale nie są głośni ani wulgarni, przeciwnie – całkiem sympatyczni! Jak wychodzę na spacer z moją Wandzią, szpicem, to traktują mnie już jak swoją. Wiedzą, że jestem od nich, ze Stalowej.
Choć pamiętam, że tamtej pierwszej nocy nie zmrużyliśmy oka. Jak na co dzień się żyje na wsi, gdzie jest cisza, nie ma żadnych odgłosów, w dużym domu, to tu człowiek czuje się inaczej. To jest mieszkanie, które ma około czterdziestu metrów, dwupoziomowe, więc ta powierzchnia jest jeszcze bardziej upakowana, malutka. W sypialni jedno okienko w suficie. No, spało nam się bardzo źle. Ja chyba w ogóle nie dałam rady zasnąć przez ten tramwaj, samochody. Może też wpływ miała świadomość, że to czyjeś mieszkanie, pełne cudzych rzeczy? Tak, powodowało to lekki dyskomfort. Ale klimat Pragi i wystrój mieszkania tak bardzo nam się spodobały, że przeważyły i uznaliśmy, że do hałasu się przyzwyczaimy. I po kilku nocach rzeczywiście zaczęliśmy spać. Mieszkanie było idealne, więc nie musieliśmy nic urządzać. Przywiozłam tylko swoje książki i filiżanki – zawsze poluję na nie na targach staroci i jarmarkach.
Na wsi w Żukach pod Białymstokiem mamy trzystupięćdziesięciometrowy dom. Jak po raz pierwszy zobaczyłam jego ofertę, nie byłam przekonana – po co nam taka duża działka? I ten dom taki stary? Ale wierzę w przeznaczenie miejsc i ludzi – można czasem coś odsunąć w czasie, a to i tak do nas przyjdzie. I tak było z tą naszą działką. Kilka tygodni później oglądaliśmy inną nieruchomość pod inwestycję, która nam się na żywo jednak nie spodobała. Agentka postanowiła pokazać nam jeszcze coś w okolicy. Właśnie ten nasz dom. Był początek wiosny, przepięknie. I już tu zostaliśmy. Gdy go kupiliśmy, był tu stary kort tenisowy i duży staw. Kort przerobiliśmy na trawnik, a stawy mamy teraz dwa, zarybione, mąż z moim tatą nieraz wieczorami siadają i rybki łowią.
Nie mamy dzieci, za to mamy sześć psów: Biankę, Majkę, Lili, Wandzię, Hanie i Romę. Cztery chichuahy, szpica i dobermankę. Tak, wiem, ciekawe połączenie. Jestem psiarą od dzieciństwa. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w szeregówce, kupiłam pierwszą chihuahuę – Biankę. Nie chciała się socjalizować z innymi psami, więc do towarzystwa wzięłam jej Majkę. Ale z nią również się nie bawiła, taki charakter. Więc żeby Majce było raźniej – bo ona z kolei lubi inne pieski – kupiłam Lili. Później doszła Wandzia, szpic, potem Hania, czwarta chihuahua, no i na koniec Roma, dobermanka, bo od dziecka marzyłam o dobermanie. Okazało się, że to bardzo wymagająca rasa, która potrzebuje nieustannej tresury i pracy, nie jest tak, że się takiego psa raz wychowa i już. Więc opiekę nad nią przejął mój mąż. Wszyscy nam mówili, że dobermanka zagryzie nam chihuahy, tymczasem jest wręcz przeciwnie – to chihuahy dominują w stadzie, więc Roma posłusznie czeka, aż jej pozwolą gdzieś wejść, czy się położyć. Widzę czasem po nich, że mają swoje kłótnie, nie odzywają się do siebie przez kilka dni, warczą. A później znowu wylizują sobie pyszczki. Zwykle nie podróżują z nami wszystkie – albo szpic, albo dobermanka, albo chihuahy. Wandzia, szpic, akurat bardzo lubi być w podróży, uwielbia jazdę samochodem. Dobermanka Roma też czasem potrzebuje socjalizacji, więc i ją zabieramy do miasta.
Gdy jestem na wsi, codziennie wstaję o 5.00 rano. Ogarniam dziewczynki, spacerki, sama jeszcze biegnę na trzy i pół kilometra. I cały czas jest coś do roboty, bo ten dom jest ogromny i ogród też. Trzeba się też nachodzić z jednego pomieszczenia do drugiego, czy do kuchni, czy do salonu. Mąż jeszcze do tego ma szklarnię, pomidory, sałatę, ziemniaki, buraki. Więc praca tu jest cały czas. Ale i pięknie jest!