Nazwałbym panią bogiem, a właściwie boginią niepotrzebnych przedmiotów, bo tworzy im pani zaświaty - życie pozagrobowe. Jak jest urządzone to niebo i czy panują w nim jakieś zasady?
Dziękuję, choć zwykle nie myślę o swojej praktyce kolekcjonerskiej w tych kategoriach. Ale może w każdym zbieraczu jest coś z demiurga: zdaniem psychologów, kolekcjoner pragnie czuć władzę nad światem. Choćby tym światem miałaby być jedynie mała gablotka, jej właściciel będzie czuł perwersyjną rozkosz władzy.
Socjologia z kolei próbuje łączyć potrzebę posiadania przedmiotów z samoidentyfikacją w społeczeństwie, jesteśmy postrzegani przez pryzmat tego, co udało nam się zebrać.
Według psychoanalityków zbieranie zmniejsza poczucie lęku i jest rekompensatą samotności. Jeszcze inna teoria sugeruje, że kolekcja to proteza spirytualizmu – mistyką staje się wartość estetyczna, rzadkość, szukanie Graala.
Dla mnie zbieranie to przyjemność intelektualna, ale też zmysłowa. To namiętność, głód i skrajne nieumiarkowanie. I przede wszystkim – mordęga. Nie jestem wcale pewna, czy to kolekcjoner ma władzę nad rzeczami, czy może raczej rzeczy niosą kolekcjonera, czasem w szaleństwo. Trzeba trzymać się w ryzach. Mogą pomóc w tym zasady, których w mojej książce jest dziewięć. Niektóre z nich od razu obalam, z innymi się droczę, jedne zaprzeczają drugim, jeszcze inne wymyślam na poczekaniu. Na przykład trzecia zasada kolekcjonerstwa brzmi: wszystko lepiej wygląda za szkłem. I jest to prawda, szkło nadaje nobliwości nawet najtańszej szmirze, chroni przed łapskami ciekawskich, ruguje użyteczność i kontekst. Za szkłem każda rzecz to cymes, a przynajmniej sprawia takie wrażenie.
Czwarta zasada brzmi: co dwa to nie jeden, a najlepiej trzy. Zbieracz kocha dublety, ale najładniej wyglądają rzeczy trójkami. Potem można już mnożyć i ta przygoda nigdy się nie kończy, o to zwykle chodzi, by nie przestawać. Skończona kolekcja to śmierć. Moją ulubioną zasadą jest ósma i tej się akurat trzymam, powtarzam jak zaklęcie, gdy czasem popadam w afekt lub żal za utraconą rzeczą: nie można mieć wszystkiego. W książce dodałam do niej znak zapytania w nawiasie, na wszelki wypadek.
Nie wiem, czy te zasady wystarczą, by nazwać to niebem. Może to bardziej czyściec? Bardzo dużo jest tu ablucji, czyszczenia, przecierania. Konfrontacja z nadmiarem bywa bolesna, nad nagą materią nie mamy kontroli, więc te wszystkie zabiegi, segregacje, umieszczanie rzeczy za szkłem, w kartonie, na półeczce lub w tymczasowym brikolażu są próbą zawłaszczenia, zabawą w boginię, czemu nie. Tylko co to za bogini, skoro jest śmiertelna. Ewidentnie to niebo jest urządzone pod dyktando rzeczy, a z ludzi sobie kpi.
Jakie etapy musi przejść znaleziony czy kupiony przedmiot, żeby wejść do swojego nieba?
W pierwszej kolejności – musi być „pomiędzy”, czyli znaleźć się gdzieś na marginesie, być wyrzuconym, porzuconym, zgubionym, przechodzić z rąk do rąk. Wtedy następuje spotkanie, pierwsza selekcja: brać czy nie brać, idę w to tango bez namysłu, porzucam tyranię racjonalizmu, tu trzeba najpierw się zakochać. Mogłabym podchodzić do przedmiotów z chłodną głową, oceniać, czy coś „warto” mieć, czy da się w razie czego sprzedać z zyskiem, ale przyjemności nie ma w tym żadnej. Pewnie dlatego mój zbiór choć pokaźny, to raczej gówno warty i w niezbyt dobrym stanie.
Potem konieczna jest kwarantanna. Nowe nabytki lądują na biurku i leżą, tu waży się ich dalszy los. Nie wracam do nich od razu, niech jeszcze się ścielą, jedne na drugich, w nieładzie. Niechętnie zabieram się do sortowania, migam się od roboty, bawię się rzeczami, trochę potrzymam w dłoni, znów odłożę. Przyjemna pustka i żadnych oczekiwań, gdy tak nic z nimi nie robić, tylko układać chwilowe kobierce, dziś za lejtmotyw niech posłuży kolor różowy, jutro kruchość tworzywa, pojutrze może coś mi się przyśni. Zanim zacznę zbierać o nich informacje, drążyć, czyścić, segregować, lubię patrzeć na tę nagą, abstrakcyjną materię, bez naprawiania, bez rekonstrukcji, bez sentymentów.

Czasem te wszystkie przedwojenne broszki, zabaweczki z plastiku, karteluszki, co mnie wzruszyły niedzisiejszą typografią, obtłuki lalek i dziewiętnastowieczny złom wszelkiej maści leżą tak całymi latami, tylko przekładam je z jednych tymczasowych puszek do drugich. Gdy znikają z oczu, zapominam, co jest w której. Nie da się ukryć, robię to specjalnie, by móc później ponownie je odkrywać. Najlepsze znaleziska odnajdywałam we własnym domu, czasem wystarczy trochę poczekać, by zachwycić się przedmiotem, który już mamy. Dlatego nie robię katalogów. Zalecam ich nie robić, żeby nie być martwym za życia.
Ostatecznie, po tych wszystkich mękach, które sama na siebie sprowadzam, do gabloty wkładam to, o czym już wszystko wiem.