Kowalska / Szczygieł

Wrzenie rzeczy. Kiedy śmieć staje się skarbem

Cykl rozmów

Ta sama rzecz może znaleźć się na śmietniku, leżeć w gablocie muzealnej albo w zapomnianym magazynie, może być pod ziemią, na strychu, w latrynie albo w sejfie. Kontekst się zmienia, ale to dalej ten sam przedmiot.

Śmieć. Skarb. Gównidło. Zdobycz. Chłam. Pierdółka. Znalezisko. Od nas zależy, jaką etykietkę przydzielimy znalezionemu przedmiotowi. Kora Tea Kowalska, archeolożka, kulturoznawczyni, a przede wszystkim zbieraczka, w swojej książce Patrz pod nogi. O zbieraniu rzeczy, którą wydało Wydawnictwo Karakter, pokazuje, jak niewiele dzieli śmieć od obiektu kolekcjonerskiego. Rekonstruuje historie znalezionych przez siebie przedmiotów, czym nadaje im znaczenia. Śmieć z biografią przestaje być śmieciem. Autorka napisała książkę o zbieractwie - namiętności, która nieobca jest wielu z nas.

Kora Tea Kowalska przygląda się „wrzeniu rzeczy” i odpowiada na siedem pytań Mariusza Szczygła.

Kiedy śmieć staje się skarbem?

Zazwyczaj staje się w oku patrzącego. Natomiast to oko patrzy przez pryzmat rozmaitych kontekstów: aktualnej mody, historycznych i społecznych uwarunkowań, sentymentów, jakie akurat są na fali, czy wreszcie – własnych upodobań, skojarzeń, wrażliwości.

Nic nie jest na zawsze: śmieć śmieciem bywa raczej niż jest, podobnie jak skarb, a nawet szerzej: sztuka, nie-sztuka, kicz, wartość i jej brak. To są kategorie zależne od wielu czynników, niejasne, podatne na zmiany. I pewnie dlatego wciąż poruszają, wciąż chcemy o nich rozmawiać. Ernst Gombrich rzucił w połowie XX wieku słynne zdanie, że w istocie nie istnieje coś takiego jak sztuka, są tylko artyści. Ze śmieciem jest podobnie: nie ma ich, są tylko rzeczy. To być może banał, ale przyjemnie wyzwalający z terroru kategoryzowania, przymusu typologii, tego całego aparatu wywodzącego się jeszcze z dziewiętnastowiecznej trupiarni nauki. Pisząc Patrz pod nogi, z radością pozwoliłam sobie na powrót do rzeczy, ich materialnego jestestwa. Daję się im ponieść, sprawdzam, dokąd mnie zaprowadzą, pozwalam im i sobie z nimi po prostu być. Ta sama rzecz może znaleźć się na śmietniku, leżeć w gablocie muzealnej albo w zapomnianym magazynie, może być pod ziemią, na strychu, w latrynie albo w sejfie. Kontekst się zmienia, ale to dalej ten sam przedmiot. Raz śmieć, raz unikat. Ale z unikatami trzeba uważać, bo unikat prowokuje do fałszowania historii, wielu dało się nabrać. Kilka takich historii, kuriozalnych, a czasem tragicznych w skutkach, przywołuję w książce. Jak choćby słynna historia noszy z Westerplatte, na które dało się nabrać całe Muzeum II Wojny Światowej, z aktualnym kandydatem na prezydenta, a wówczas dyrektorem Karolem Nawrockim na czele. Cały Gdańsk śmiał się z tego do rozpuku przez lata, ale Muzeum przyznało, że to blaga dopiero niedawno, gdy moja książka była już w druku. No cóż, dobra bajka to podstawa historii.

Natomiast muszę to powiedzieć jasno: w moim eseju nie szukam odpowiedzi na pytania o to jak zbierać, co zbierać i po co. Nawet nie zadaję tych pytań, wręcz przeciwnie – zachęcam samą siebie (a jeśli czytelnika także - to wspaniale!), do ciągłego wątpienia w sens naszych praktyk z rzeczami. Interesują mnie entropia, chaos, zerwane nici narracji, ułomna archiwistyka, ćwiczenie z niemożliwego, czyli jak uratować istotę rzeczy, rezygnując z wszelkich interpretacji i opisów albo odwrotnie, skrajna personifikacja rzeczy, pisanie jej drobiazgowej biografii, włączającej wszelkie byty ludzkie i nieludzkie.

Archeologia symetryczna, która apeluje o objęcie troską wszelkie byty oraz archeologia kontemplacyjna, uznająca rzecz za coś odrębnego, niemożliwego do ostatecznego poznania, to strategie z zakresu nowej humanistyki, których chętnie używam w książce. A czasem odrzucam wszelkie strategie, by dać się ponieść zmysłowemu poznaniu albo uciesze z zabawy w brikolaż.

Mimo wielu prób naukowej charakterystyki tej przedziwnej aktywności, która dotyczy aż jednej trzeciej ludzkości, odgórnego ustalania, kto jest kolekcjonerem, co jest kolekcją właściwą, a co tylko akumulacją, nadal każdy zbiera inaczej i co innego. Mam w sobie jakąś anarchistyczną niezgodę wobec narzuconych kategorii – dlaczego tak chętnie odmawiamy jednym kolekcjom sensu, a gloryfikujemy inne? Czemu zbieranie etykiet po serkach topionych albo temperówek to w potocznym języku „nieszkodliwe hobby”, a ten, który nazbierał dość szabli i żupanów to „wytrawny kolekcjoner poloników”?

Dlatego, by ukrócić te męki wokół definiowania wszystkiego, subwersywnie przejmuję wszelkiej maści śmieci, „gównidła”, drobnostki, oddając im pole do popisu i ich podmiotowość.

Mam też przy okazji totalną definicję kolekcji, gdyby ktoś jeszcze się wstydził nazywać siebie kolekcjonerem: z kolekcją mamy do czynienia wtedy, gdy jej właściciel uznaje ją za kolekcję. Uff, od razu lepiej.

Czym jest dla pani śmietnik?

Skoro śmieci nie istnieją, a istnieją jedynie rzeczy, to śmietnik jest dla mnie po prostu całym światem.

To potencjał, znów – chaos, a więc energia, jeszcze nieukierunkowana, jeszcze magma bez nazwy i struktury, ale wystarczy zanurzyć dłoń. Już coś tam błyszczy, migocze, mruga do nas, nęci, żebyśmy podnieśli, „uratowali”, zabrali do domu.

Kolekcja to nie śmietnik – podobno, tak przynajmniej można było wyczytać z poradników dla kolekcjonerów wydawanych w PRL. Ja wolę zachować agnostycyzm w tej sprawie. Czy człowiek, który nigdy niczego nie wyrzuci na śmietnik albo będzie zgarniał ze śmietnika wszystko jak leci, stanie się kolekcjonerem wszechrzeczy?

Bez wątpienia jest w śmietniku pewna magia. To sfera ukryta pomiędzy naszym życiem a jakimś innym życiem, już poza naszą świadomością. Śmietnik kojarzymy z czymś odstręczającym, z tabu, brudem, ale co to jest brud? Coś, co jest nie na swoim miejscu. A jeśli tak, to znów mamy do czynienia z subwersją, która jest immanentnie wpisana w śmietnik. Dlatego śmietniki tak fascynowały awangardę. Ci, którzy sytuują się na obrzeżach mainstreamu, artyści, ale i zbieracze, będą chętnie w śmietnikach grzebać.

Jest też inny aspekt, dosłownie namacalny: wszystkie te obszary śmietnikowe, obojętnie, czy mówimy o typowej altance z kubłami czy szerzej - o piwnicach, strychach, kartonach z rzeczami na targowisku, wszystkie one wymagają od nas kontaktu fizycznego. To tu dotykamy rzeczy, wchodzimy w z nimi w relację, tu je poznajemy, zupełnie inaczej niż zza szkła gablotki w muzeum. Tu szaleją zmysły, czujemy wszystkie smrody, brudzimy się, męczymy, targając jakiś gabaryt do domu, tu dokonujemy pierwszej selekcji, a jak znów radzą znawcy – to selekcja uczyni kolekcję.

 

Jak klasyfikuje pani śmietniki?

Na podziemne i naziemne.

Cała pierwsza część książki opowiada o tych podziemnych sprawkach. Archeologia to wieczne grzebanie w cudzych śmieciach, no chyba, że się jest tym szczęśliwcem, który odkopuje egipskie grobowce. W miastach, a szczególnie takich jak Gdańsk, który ma w sobie też inne miasto – Danzig, pod ziemią nie ma wcale ziemi jako takiej. To wielki podziemny śmietnik, brzuch wieloryba wypełniony ruinami i warstwami resztek. W języku archeologicznym mówimy na to: niwelacja. Czyli potężna masa gruzów, błota i śmieci, przewieziona skądś dokądś, by wyrównać teren. Szczególnie istotna na terenach podmokłych, takich jak centrum Gdańska. Można pozyskać z takiej warstwy bardzo dużo ciekawych rzeczy, choć nie bez traum. To też podziemny grobowiec, ale bez przepychu i intencji jak u faraonów.

Archeologia to właściwie anihilacja, ostateczne unicestwienie zastanego porządku, niwelujemy te niwelacje raz na zawsze.

Podziemne śmietniki to też po prostu doły w ziemi, do których ktoś przez lata wsypywał rzeczy już mu niepotrzebne. Raj dla poszukiwaczy. Śmietnikiem jest także rejon fortyfikacji ziemnych w Gdańsku, obok których mieszkam. Wychodząc tam z psem, wciąż, mimo wielu przekształceń tego terenu, znajduję pod nogami osiemnasto- lub dziewiętnastowieczny śmieć, cybuch fajki, szklaną kulkę, fragment kafla piecowego. Wystarczy poczekać na deszcz lub rozgarnąć butem kopczyki usypane przez krety.

Cała reszta to śmietniki naziemne i te można klasyfikować już inaczej, na przykład pod względem poziomu obrzydzenia.

Czym innym jest przecież wejść do kontenera pełnego względnie czystych rzeczy, upakowanych w worki, bo zlikwidowano mieszkanie po czyjejś śmierci, a czym innym nurkować w pojemniku na odpady resztkowe, by wyciągnąć jeden wazonik spomiędzy pieluch i resztek obiadu. To wcale nie należy do przyjemności. Samo pozyskiwanie rzeczy cudzych też wzbudza ambiwalentne uczucia.

Zbieranie jest pewnego rodzaju perwersją. Ci, którzy zbierają od niedawna, zachłystują się adrenaliną, wytrawni zbieracze częściej mówią o cierpieniu i wątpliwościach.

Nazwałbym panią bogiem, a właściwie boginią niepotrzebnych przedmiotów, bo tworzy im pani zaświaty - życie pozagrobowe. Jak jest urządzone to niebo i czy panują w nim jakieś zasady? 

Dziękuję, choć zwykle nie myślę o swojej praktyce kolekcjonerskiej w tych kategoriach. Ale może w każdym zbieraczu jest coś z demiurga: zdaniem psychologów, kolekcjoner pragnie czuć władzę nad światem. Choćby tym światem miałaby być jedynie mała gablotka, jej właściciel będzie czuł perwersyjną rozkosz władzy.

Socjologia z kolei próbuje łączyć potrzebę posiadania przedmiotów z samoidentyfikacją w społeczeństwie, jesteśmy postrzegani przez pryzmat tego, co udało nam się zebrać.

Według psychoanalityków zbieranie zmniejsza poczucie lęku i jest rekompensatą samotności. Jeszcze inna teoria sugeruje, że kolekcja to proteza spirytualizmu – mistyką staje się wartość estetyczna, rzadkość, szukanie Graala.

Dla mnie zbieranie to przyjemność intelektualna, ale też zmysłowa. To namiętność, głód i skrajne nieumiarkowanie. I przede wszystkim – mordęga. Nie jestem wcale pewna, czy to kolekcjoner ma władzę nad rzeczami, czy może raczej rzeczy niosą kolekcjonera, czasem w szaleństwo. Trzeba trzymać się w ryzach. Mogą pomóc w tym zasady, których w mojej książce jest dziewięć. Niektóre z nich od razu obalam, z innymi się droczę, jedne zaprzeczają drugim, jeszcze inne wymyślam na poczekaniu. Na przykład trzecia zasada kolekcjonerstwa brzmi: wszystko lepiej wygląda za szkłem. I jest to prawda, szkło nadaje nobliwości nawet najtańszej szmirze, chroni przed łapskami ciekawskich, ruguje użyteczność i kontekst. Za szkłem każda rzecz to cymes, a przynajmniej sprawia takie wrażenie.

Czwarta zasada brzmi: co dwa to nie jeden, a najlepiej trzy. Zbieracz kocha dublety, ale najładniej wyglądają rzeczy trójkami. Potem można już mnożyć i ta przygoda nigdy się nie kończy, o to zwykle chodzi, by nie przestawać. Skończona kolekcja to śmierć. Moją ulubioną zasadą jest ósma i tej się akurat trzymam, powtarzam jak zaklęcie, gdy czasem popadam w afekt lub żal za utraconą rzeczą: nie można mieć wszystkiego. W książce dodałam do niej znak zapytania w nawiasie, na wszelki wypadek.

Nie wiem, czy te zasady wystarczą, by nazwać to niebem. Może to bardziej czyściec? Bardzo dużo jest tu ablucji, czyszczenia, przecierania. Konfrontacja z nadmiarem bywa bolesna, nad nagą materią nie mamy kontroli, więc te wszystkie zabiegi, segregacje, umieszczanie rzeczy za szkłem, w kartonie, na półeczce lub w tymczasowym brikolażu są próbą zawłaszczenia, zabawą w boginię, czemu nie. Tylko co to za bogini, skoro jest śmiertelna. Ewidentnie to niebo jest urządzone pod dyktando rzeczy, a z ludzi sobie kpi.

Jakie etapy musi przejść znaleziony czy kupiony przedmiot, żeby wejść do swojego nieba?

W pierwszej kolejności – musi być „pomiędzy”, czyli znaleźć się gdzieś na marginesie, być wyrzuconym, porzuconym, zgubionym, przechodzić z rąk do rąk. Wtedy następuje spotkanie, pierwsza selekcja: brać czy nie brać, idę w to tango bez namysłu, porzucam tyranię racjonalizmu, tu trzeba najpierw się zakochać. Mogłabym podchodzić do przedmiotów z chłodną głową, oceniać, czy coś „warto” mieć, czy da się w razie czego sprzedać z zyskiem, ale przyjemności nie ma w tym żadnej. Pewnie dlatego mój zbiór choć pokaźny, to raczej gówno warty i w niezbyt dobrym stanie.

Potem konieczna jest kwarantanna. Nowe nabytki lądują na biurku i leżą, tu waży się ich dalszy los. Nie wracam do nich od razu, niech jeszcze się ścielą, jedne na drugich, w nieładzie. Niechętnie zabieram się do sortowania, migam się od roboty, bawię się rzeczami, trochę potrzymam w dłoni, znów odłożę. Przyjemna pustka i żadnych oczekiwań, gdy tak nic z nimi nie robić, tylko układać chwilowe kobierce, dziś za lejtmotyw niech posłuży kolor różowy, jutro kruchość tworzywa, pojutrze może coś mi się przyśni. Zanim zacznę zbierać o nich informacje, drążyć, czyścić, segregować, lubię patrzeć na tę nagą, abstrakcyjną materię, bez naprawiania, bez rekonstrukcji, bez sentymentów.

Czasem te wszystkie przedwojenne broszki, zabaweczki z plastiku, karteluszki, co mnie wzruszyły niedzisiejszą typografią, obtłuki lalek i dziewiętnastowieczny złom wszelkiej maści leżą tak całymi latami, tylko przekładam je z jednych tymczasowych puszek do drugich. Gdy znikają z oczu, zapominam, co jest w której. Nie da się ukryć, robię to specjalnie, by móc później ponownie je odkrywać. Najlepsze znaleziska odnajdywałam we własnym domu, czasem wystarczy trochę poczekać, by zachwycić się przedmiotem, który już mamy. Dlatego nie robię katalogów. Zalecam ich nie robić, żeby nie być martwym za życia.

Ostatecznie, po tych wszystkich mękach, które sama na siebie sprowadzam, do gabloty wkładam to, o czym już wszystko wiem.

Tam jest ich wieczny odpoczynek i zarazem mój, robota skończona, oto pieścidło umieszczone w bezczasie.

Nie ma tu bowiem miejsca na dreszcz poszukiwań ani radość z pierwszego spotkania. Cała ta przyjemna krzątanina wokół rzeczy została wykonana, wiem już dosyć, czas się rozstać, gablota to pożegnanie. Od tej pory, przynajmniej na jakiś czas, aż nie wymienię obiektu na inny, rzecz ma swój spokój, niech porasta kurzem, niech jest czym jest. Jeśli ma wejść do nieba, musi na powrót stać się abstrakcją.

 

Czy to wyświechtane już powiedzenie o tym, że „przedmiot ma duszę”, czy określenie „przedmiot z duszą” ma dla pani sens? Jeśli tak, to jaki?  

Nigdy nie byłam zwolenniczką ontologicznego dualizmu, tych wszystkich podziałów na duszę i ciało, opozycji natura-kultura, kartezjańskiego racjonalizmu. Więc nie do końca właściwie rozumiem, czym ta dusza niby miałaby być, czemu miałaby być czymś oderwanym od ciała, czy jak w przypadku bytów nieożywionych – od materii.

Przedmiot najpewniej „ma duszę”, bo bardzo byśmy chcieli widzieć w nim swoje własne odbicie, swoje emocje i sentymenty, których dana rzecz jest nośnikiem. Przedmiot przywołuje swoim istnieniem przeszłość, do której nie mamy dostępu, więc by ulżyć swoim cierpieniom, uczłowieczamy przedmioty, wpychamy w nie animę, by poczuć ulgę i dać się ukołysać słodkim sentymentom. Ale to słodycz trująca, sentymenty dla mnie są jak zakalec, tworzą fałszywą narrację, płytką, wygodną, taką, która mydli nam skutecznie oczy. Wolę postrzegać świat jako byt niepodzielny, tak jak ludzie są po prostu ciałami, skomplikowaną materią żywą, tak przedmioty są także materią, równie skomplikowaną, mimo swojej martwoty.

To my, ludzie, stworzyliśmy przedmioty, więc wydaje się nam, że wszystko o nich wiemy i mamy nad nimi przewagę, ale to nieprawda. Ich nie-życie może być, przy dobrych wiatrach, o wiele dłuższe niż nasze i może dlatego lubimy starym przedmiotom wtłaczać dusze przodków, by móc nad tym jakoś zapanować, by to obce martwe ciało trochę oswoić. Mnie fascynuje dużo bardziej materialność sama w sobie, jej heideggerowskie Dasein (bycie tu), jej opór wobec naszych prób zawłaszczania. Dlaczego mielibyśmy widzieć w każdym przedmiocie tylko ludzi, którzy go wykonali i posiadali? Przecież w jego bycie jest wpisane mnóstwo innych czynników, od ludzi niezależnych – mógł blaknąć latami na słońcu, mógł stykać się z inną materią, a więc zaśniedzieć, zardzewieć, pokryć się grzybem, pleśnią, być zjedzony przez mole, chłonąć zapachy, rozkładać się i tak dalej. Tak jak było ze szczoteczkami do zębów, o których piszę w książce. Znalezione w ziemi, pozbawione już włosia, mają w sobie wiele historii – tych ludzkich, tragicznych, bo znalezione w drugowojennych ziemiankach, ale też historii tworzyw, bo wykonane były z celuloidu, pierwszego plastiku o specyficznych właściwościach. Ich byt toczy się dalej i nie mam na niego żadnego wpływu – gdy zabrałam się za ich mycie do fotografii w książce, okazało się, że one nie są już właściwie szczoteczkami, zaczęły mi się kruszyć w rękach, rozpadać na drobne kawałeczki, przeistaczać się w czystą materię, która opowiada już tylko o rozkładzie, samounicestwieniu. To był ostatni moment, by zrobić im zdjęcie.

Jestestwo materii jest dla mnie wystarczająco pełne, nie muszę dopisywać im „duszy”. Lubię sobie pozwolić na spotkanie z rzeczami, jak z równym mi podmiotem rozmowy. Nawet jeśli z tej rozmowy wyjdzie jedynie mój monolog, który sprowadzi się, niczym w filozofii zen, do „nie wiem” – to też było warto.

Nie muszę wszystkiego wiedzieć, niech rzeczy są, tym czym są, materią, której nie da się opisać słowami. Materią, którą lepiej wziąć w rękę i poczuć, co z nami robi. To jeden z moich ulubionych wątków w tej książce, trud przekładu materii na słowa, przyznanie przed sobą, że często to daremne próby, rzecz do języka nie przynależy, to tylko przekład, lepszy lub gorszy, udręka przymiotników. By poznać materię, może lepiej odrzucić konstruktywistyczne narracje, poddać się zmysłom, dotykać, wąchać, spotkać się z rzeczą jak ciało z ciałem, o którym nic nie wiemy.

Może wtedy zamiast duszy poznamy aurę – bo jak pisał Walter Benjamin (a jego zawsze warto poczytać), aura przedmiotu pojawia się wtedy, gdy wejdziemy z nim w intymną relację, taka rzecz bierze nas w posiadanie i odkrywa ukryte sensy.

 

Ostatnie pytanie jest pytaniem pani rodziców: „Jak coś chcesz, to bierz, ale po co ci to?".

To moje ulubione pytanie, ciągle je sobie zadaję.

Rudolf II Habsburg bezsprzecznie nazbierał najwięcej, a i tak było mu zawsze mało. Może dzięki rzeczom chciał być nieśmiertelny, ale przecież umarł.

W gromadzeniu rzeczy upatrywał kamienia filozoficznego. Myślę, że po to się właśnie zbiera, by odkryć tajemnice wszechświata. No, może jakieś jego liche niteczki chociaż. Ale kolekcja staje się przy okazji lustrem, w którym z samouwielbieniem przegląda się jej stwórca, a im mocniej się wpatruje, tym wyraźniej widać w odbiciu czającą się kostuchę. Dlatego wolę nie zbierać intencjonalnie. Rzeczy wciąż mi się przydarzają, darzę je szacunkiem, z przyjemnością badam, z jeszcze większą po prostu je podziwiam, ale czy muszę je posiadać? Nie wiem, i to chyba też dobra odpowiedź. Dlatego w mojej książce ostatnia zasada kolekcjonerstwa to: nigdy nic nie zbieraj, nigdy! Ale brzmienie pierwszej każdy musi wymyślić sobie sam.

 

 

WSZYSTKIE TEKSTY W CYKLU:

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip