Dobrze jej tam, angażuje się coraz bardziej. A ja zyskałam ręce. Miałam zawsze dużo pomysłów na promocję, ale nie wiedziałam, jak je zrealizować, brakowało mi umiejętności. A córka skończyła technikum reklamy – teraz rzucam hasło i moja wizja pojawia się na ekranie komputera.
Ten remont się właściwie nigdy nie skończył, zawsze jest coś do zrobienia, ulepszenia, upiększenia. Z wieloma rzeczami nie zdążyliśmy na pierwszy sezon. Bardzo źle się z tym czułam, ale goście byli wyrozumiali, a my nadrabialiśmy atmosferą. Tłumaczyliśmy: „Te szafki są jeszcze niepomalowane, bo skończyliśmy je zbijać wczoraj o 18:00, a wy przyjechaliście o 19:00. Ale jak pójdziecie jutro na plażę, to wystawcie mi je na korytarz, ja je szybko pomaluję”. Śmiali się i wybaczali te pierwsze niedociągnięcia.
Po pierwszych trzech sezonach przekwalifikowaliśmy nasz pensjonat na miejsce „ze strefą ciszy”, czyli dostępne dla osób powyżej trzynastego roku życia. Zdecydowaliśmy się nie przyjmować małych dzieci nie dlatego, że ich nie lubimy, ale dlatego, że nie mieliśmy dla nich wystarczająco dużo atrakcji, które absorbowałyby je na tyle, by ich obecność nie wpływała na pozostałych gości. Więc teraz mamy ciszę i spokój w pakiecie. Któregoś dnia mąż mówi do mnie: „Nie wiem, o co chodzi, ale prawie samych nauczycieli tu mamy”. Też nie wiedziałam. A potem, jak na kolanach szorowałam łazienkę, spłynęło na mnie oświecenie: „No przecież!”. Podpytałam gości – i faktycznie: nauczyciele na wakacjach marzą, żeby wokół nie było dzieci, ale głośno o tym nie mówią, żeby się nie narazić na niesprawiedliwe opinie, że nie nadają się do swojej pracy, bo nie lubią dzieci.
Obcy ludzie w naszym domu to dla nas naturalna sytuacja. Dobrze się z nimi czujemy, więc oni dobrze czują się z nami. Staramy się im oczywiście dawać przestrzeń, ale w zeszłym roku, w związku z tym, że była Olimpiada i Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, zrobiłam w salonie strefę kibica. Goście chętnie dołączali, rozmawiali, otwierali się. Nawet ci, którzy byli już u nas wcześniej i robili wrażenie stroniących od kontaktu, byli nim zainteresowani. A coraz trudniej o integrację między ludźmi, nawet u nas to obserwowałam: jedna para siedzi na tarasie i pije kawę, druga zagląda i się wycofuje, idzie do altany, szuka samotności. A po tych wspólnych wieczorach sportowych obcy wcześniej ludzie razem tę kawę pili, rozmawiali, już się nie chowali jedni przed drugimi. Więc w tym roku zainwestowaliśmy w większą, przeszkloną altanę, żeby mieli gdzie posiedzieć wieczorami – w towarzystwie, ale bez komarów.
Bo dla nas to jest ważne – życie z ludźmi. Weszliśmy w nową społeczność i od początku się w nią intensywnie angażujemy. Jeżeli mamy tu żyć, to powinny nas obchodzić sprawy, które tu się dzieją. Powinny nas obchodzić wybory sołtysów, sesje rady gminy, zebrania wiejskie… I obchodzą. Zależy nam na wspólnym działaniu. To się udaje, choć wymaga pracy i zaangażowania. Tym bardziej należy docenić odradzające się w Polsce w ostatnich latach Koła Gospodyń Wiejskich – to nasze dźwirzyńskie działa fantastycznie, zwłaszcza w zimowym letargu robi świetną robotę. Ta nazwa nie kojarzy się najlepiej, od razu człowiek widzi jakąś babuleńkę w chuście lepiącą kwiat z bibuły, ale to wcale tak nie wygląda – to są młode dziewczyny, dorosłe kobiety i starsze panie, które jednoczą pokolenia i integrują mieszkańców.
Specyfika naszej rodziny polega na tym, że w wakacje jesteśmy w pracy. A ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, mają czas. Wstają rano, patrzą w niebo: „O, ładna pogoda, zbieramy się na plażę”. Nasze dzieci, kiedy jeszcze były małe i spędzaliśmy lato u moich rodziców w Dźwirzynie, stawały w rozkroku i w płacz: „My też chcemy na plażę!”. A tu pranie, sprzątanie, ogarnianie. Czasem moja mama, która nienawidzi wody i piachu, wbijała się w kostium i szła cierpieć na plażę na tę godzinę czy dwie, żeby wnuki mogły się pobawić.
Ja latem na plaży właściwie nie bywam. Dawniej nawet nie cierpiałam z tego powodu – wychodziłam z założenia, że nie muszę oglądać morza w lipcu, bo ono w październiku będzie takie samo. Ale z wiekiem coraz bardziej je doceniam, coraz mocniej mnie zachwyca. W zeszłym sezonie poszłam z córką na plażę, pusto już było, bo po piętnastym sierpnia się wyludnia. Było tak spokojnie, tak pięknie. Mówię: „Jezu, Weronia, dlaczego ja tu całe wakacje ani razu nie byłam? Przecież mamy taki cud za płotem!”. No i ten las sosnowy, jak on pachnie, szczególnie rano i wieczorem. Nie jestem typem, który przytula się do drzew, nie uziemiam się na boso, ale jak wejdę w taki las, to czuję, że jestem częścią tej całości, która mnie otacza.