Olga Wiechnik

Ważne jest dla nas życie z ludźmi. Małgorzata Podgajna z Dźwirzyna

Raport

Fot. Tomasz Kaczor

Zwykle potrzebujemy około tygodnia, żeby się przyzwyczaić. Zwłaszcza do dźwięków. Nagle słychać kroki, a przecież wszyscy siedzimy przy stole. Gdzieś trzasnęły drzwi, zaskrzypiały schody… Jezu, ktoś tam chodzi! Co roku jesteśmy tym zaskoczeni od nowa. Szczególnie mocno odczuwa ten moment Weronika, moja córka. Lubi chodzić po domu w piżamie, a tu przychodzi czerwiec i wpada na obcych ludzi w korytarzu. Za każdym razem musi się przyzwyczajać, żeby przed wyjściem ze swojego pokoju włożyć na siebie coś mniej domowego. Po kilku dniach wszyscy wchodzimy w ten wspólny rytm – jesteśmy gotowi na kolejny wakacyjny sezon i dom pełen letników. 

Jesienią znowu trzeba przywyknąć do ciszy. Dla mnie to jest trudniejsze, bo to kolejny koniec – jesteśmy znowu starsi, coś znowu minęło. Mąż lepiej sobie radzi, szybko się otrzepuje z pierwszego posezonowego letargu, mnie trudniej się wygrzebać z zimowego snu. Wiosną mam zawsze poczucie, że mogłam ten czas wykorzystać lepiej, zrobić więcej… Na szczęście mam mądrą przyjaciółkę, która mi powtarza, że widocznie potrzebowałam odpoczynku, wyciszenia, żeby potem znów przez kilka miesięcy działać na pełnych obrotach.

Tu u nas w Dźwirzynie dobrze widać naturalny rytm, tę zimową hibernację świata. Czasem, jak spadnie śnieg, to i po południu jeszcze nie ma żadnych śladów na chodniku. Wszystko pozamykane, ludzie siedzą w domach. 

Przychodzi pierwsze wiosenne słońce i się zaczyna: u sąsiadów okna się otwierają, gdzie indziej pościel ląduje na balkonie. Pojawiają się dźwięki: a to radio słychać z czyjegoś domu, a to szlifierka się odzywa w jakimś ogrodzie. Jeszcze tydzień temu cisza jak makiem zasiał, a teraz nagle budzi się świat wokół.

Mieliśmy dość kieratu. Pochodzimy z Piły, tam pracowaliśmy w korporacjach farmaceutycznych, urodziły się nam dzieci i zaczęliśmy już inaczej myśleć o pracy. Pojawiły się inne priorytety, ciągnęło człowieka do domu. Obowiązków poza pracą dużo więcej, czasu mało, ale też czasu szkoda – nie chcieliśmy życia spędzać w biurze.

Z Dźwirzynem, cudowną nadmorską wioską w okolicy Kołobrzegu, byliśmy związani od trzydziestu lat. Jeździliśmy tam na wakacje, rodzice mieli działkę, postawili domek, potem go rozbudowali i zaczęli wynajmować pokoje, a my im w tym pomagaliśmy. Z końcem lata wracaliśmy do Piły – tam był nasz dom, zbudowany według własnego pomysłu, nietypowy, z salonem bez stropu, z dużym ogrodem. Decyzja o tym, żeby zmienić pracę, miejsce i w ogóle życie, dojrzewała w nas od dawna, aż wreszcie przyszedł odpowiedni moment: córka kończyła ósmą klasę, syn trzecią, więc każde z nich zaczynało nowy etap edukacji, i tak czekała ich zmiana środowiska; u męża w firmie były duże zmiany, zmarła jego mama, moja ukochana teściowa, z którą wszyscy byliśmy bardzo związani. Wystawiliśmy dom na sprzedaż. 

Obawiałam się, że rozstanie z nim będzie trudne: tu dorastały nasze dzieci, tu była ich piaskownica, zjeżdżalnia, tu był ogródek teścia, z którego mieliśmy co roku truskawki i zielony groszek. Dużo wspomnień, dużo obaw. Ale okazało się, że było o wiele łatwiej niż myślałam. Tylko za ludźmi tęsknimy. Los nam tam zesłał bratnią duszę za płot. 

Nowego domu szukaliśmy długo. Działka rodziców leży bardzo blisko plaży i zależało nam, żeby znaleźć coś w podobnej lokalizacji. Ale szybko się przekonaliśmy, że nasze możliwości finansowe były za małe. Któregoś dnia trafiliśmy na lakoniczne ogłoszenie: tylko kilka zdjęć, niespecjalnie zachęcających. Nie pojechaliśmy. Którejś nocy przeglądałam kolejne ogłoszenia i trafiłam na inną ofertę tej samej nieruchomości, ale z kilkoma dodatkowymi fotografiami. Był na nich strych. Niezagospodarowany, zagracony strych. Przez okna wpadało słońce, oświetlało ceglany komin, belki dachowe i stare, niemieckie lampy, takie z abażurami i frędzlami. Serce zabiło mi mocniej. Ten klimat to było coś magicznego. Była druga w nocy. Pobiegłam do sypialni obudzić męża: „Maciej, musisz to zobaczyć. Jedziemy!”.

Z zewnątrz dom nie zachęcał, pomalowany na paskudny odcień zieleni, całość taka jakaś obśrumpana. W środku też zaniedbany, zagracony. Wydawało się, że nic tu nie powinno zachwycić, a zachwyciło. Jak tylko otworzyły się przed nami drzwi, lokalizacja przestała mieć znaczenie. Tam było brzydko, ale jednocześnie przyjemnie, była energia i „klimat”. Pewnie pomógł fakt, że obydwoje mamy wyobraźnię przestrzenną – przymrużyłam oczy i mimo tego, co było wtedy, zobaczyłam to, co jest dziś.

Dom sprzedawała Polka, która wiele lat temu wyjechała do Niemiec, tam wyszła za mąż. Razem z mężem w latach 90. zbudowali ten dom i zamieszkali w nim. Wyjechali po którymś sezonie na zimę, ale wiosną już nie wrócili, mąż zmarł, a dom został, jak stał, pełen ich rzeczy. Właścicielka nie chciała niczego zabrać, na szczęście zajął się tym agent. Na szczęście – bo przeglądanie cudzych pamiątek, usuwanie śladów czyjegoś życia byłoby dla mnie trudnym zadaniem. Ale sporo rzeczy i tak zostawiliśmy. Dom był umeblowany m.in. meblami Ikei z czasów, w których u nas jeszcze o Ikei nikt nie słyszał. Odmalowaliśmy piękne drewniane krzesła, żal było je wyrzucać z ich własnego domu.

Dziś miło się wspomina czas remontu, ale wtedy nie było nam do śmiechu. Dużo pracy, mało czasu i jeszcze mniej pieniędzy. Życie w rozjazdach, jeszcze torby dobrze nie rozpakowaliśmy, a już trzeba było szykować się na kolejny weekend na budowie. Czasem zostawałam z dzieciakami, a mąż jechał do Dźwirzyna na dłużej. Maciej „umie w remonty”, a czego nie umie, to dosprawdza, doczyta, „dojutubuje”. Dzieci też pomagały, oczywiście na miarę swoich możliwości. Stanisław jeździł plastikową kosiarką po ogrodzie i pozwalał nam pracować. Każdy rodzic małych dzieci wie, że to dużo. A Weronika wchodziła w okres buntu, wolała być gdzie indziej. Ze łzami w oczach, ale szlifowała szafę, malowała półki. Nawet dziurę pod altanę wykopała. Zawsze jej powtarzaliśmy: „Kiedyś docenisz”. I mieliśmy rację!

Teraz Weronika mówi, że gdyby ten dom miał miejsce na serce, oddałaby mu swoje.

Dobrze jej tam, angażuje się coraz bardziej. A ja zyskałam ręce. Miałam zawsze dużo pomysłów na promocję, ale nie wiedziałam, jak je zrealizować, brakowało mi umiejętności. A córka skończyła technikum reklamy – teraz rzucam hasło i moja wizja pojawia się na ekranie komputera.

Ten remont się właściwie nigdy nie skończył, zawsze jest coś do zrobienia, ulepszenia, upiększenia. Z wieloma rzeczami nie zdążyliśmy na pierwszy sezon. Bardzo źle się z tym czułam, ale goście byli wyrozumiali, a my nadrabialiśmy atmosferą. Tłumaczyliśmy: „Te szafki są jeszcze niepomalowane, bo skończyliśmy je zbijać wczoraj o 18:00, a wy przyjechaliście o 19:00. Ale jak pójdziecie jutro na plażę, to wystawcie mi je na korytarz, ja je szybko pomaluję”. Śmiali się i wybaczali te pierwsze niedociągnięcia. 

Po pierwszych trzech sezonach przekwalifikowaliśmy nasz pensjonat na miejsce „ze strefą ciszy”, czyli dostępne dla osób powyżej trzynastego roku życia. Zdecydowaliśmy się nie przyjmować małych dzieci nie dlatego, że ich nie lubimy, ale dlatego, że nie mieliśmy dla nich wystarczająco dużo atrakcji, które absorbowałyby je na tyle, by ich obecność nie wpływała na pozostałych gości. Więc teraz mamy ciszę i spokój w pakiecie. Któregoś dnia mąż mówi do mnie: „Nie wiem, o co chodzi, ale prawie samych nauczycieli tu mamy”. Też nie wiedziałam. A potem, jak na kolanach szorowałam łazienkę, spłynęło na mnie oświecenie: „No przecież!”. Podpytałam gości – i faktycznie: nauczyciele na wakacjach marzą, żeby wokół nie było dzieci, ale głośno o tym nie mówią, żeby się nie narazić na niesprawiedliwe opinie, że nie nadają się do swojej pracy, bo nie lubią dzieci.

Obcy ludzie w naszym domu to dla nas naturalna sytuacja. Dobrze się z nimi czujemy, więc oni dobrze czują się z nami. Staramy się im oczywiście dawać przestrzeń, ale w zeszłym roku, w związku z tym, że była Olimpiada i Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, zrobiłam w salonie strefę kibica. Goście chętnie dołączali, rozmawiali, otwierali się. Nawet ci, którzy byli już u nas wcześniej i robili wrażenie stroniących od kontaktu, byli nim zainteresowani. A coraz trudniej o integrację między ludźmi, nawet u nas to obserwowałam: jedna para siedzi na tarasie i pije kawę, druga zagląda i się wycofuje, idzie do altany, szuka samotności. A po tych wspólnych wieczorach sportowych obcy wcześniej ludzie razem tę kawę pili, rozmawiali, już się nie chowali jedni przed drugimi. Więc w tym roku zainwestowaliśmy w większą, przeszkloną altanę, żeby mieli gdzie posiedzieć wieczorami – w towarzystwie, ale bez komarów.

Bo dla nas to jest ważne – życie z ludźmi. Weszliśmy w nową społeczność i od początku się w nią intensywnie angażujemy. Jeżeli mamy tu żyć, to powinny nas obchodzić sprawy, które tu się dzieją. Powinny nas obchodzić wybory sołtysów, sesje rady gminy, zebrania wiejskie… I obchodzą. Zależy nam na wspólnym działaniu. To się udaje, choć wymaga pracy i zaangażowania. Tym bardziej należy docenić odradzające się w Polsce w ostatnich latach Koła Gospodyń Wiejskich – to nasze dźwirzyńskie działa fantastycznie, zwłaszcza w zimowym letargu robi świetną robotę. Ta nazwa nie kojarzy się najlepiej, od razu człowiek widzi jakąś babuleńkę w chuście lepiącą kwiat z bibuły, ale to wcale tak nie wygląda – to są młode dziewczyny, dorosłe kobiety i starsze panie, które jednoczą pokolenia i integrują mieszkańców.

Specyfika naszej rodziny polega na tym, że w wakacje jesteśmy w pracy. A ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, mają czas. Wstają rano, patrzą w niebo: „O, ładna pogoda, zbieramy się na plażę”. Nasze dzieci, kiedy jeszcze były małe i spędzaliśmy lato u moich rodziców w Dźwirzynie, stawały w rozkroku i w płacz: „My też chcemy na plażę!”. A tu pranie, sprzątanie, ogarnianie. Czasem moja mama, która nienawidzi wody i piachu, wbijała się w kostium i szła cierpieć na plażę na tę godzinę czy dwie, żeby wnuki mogły się pobawić. 

Ja latem na plaży właściwie nie bywam. Dawniej nawet nie cierpiałam z tego powodu – wychodziłam z założenia, że nie muszę oglądać morza w lipcu, bo ono w październiku będzie takie samo. Ale z wiekiem coraz bardziej je doceniam, coraz mocniej mnie zachwyca. W zeszłym sezonie poszłam z córką na plażę, pusto już było, bo po piętnastym sierpnia się wyludnia. Było tak spokojnie, tak pięknie. Mówię: „Jezu, Weronia, dlaczego ja tu całe wakacje ani razu nie byłam? Przecież mamy taki cud za płotem!”. No i ten las sosnowy, jak on pachnie, szczególnie rano i wieczorem. Nie jestem typem, który przytula się do drzew, nie uziemiam się na boso, ale jak wejdę w taki las, to czuję, że jestem częścią tej całości, która mnie otacza.

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip