Na karteczce było napisane: „Dzień dobry, witam w restauracji McDonald’s, proszę złożyć zamówienie”. Menadżerka położyła mi tę karteczkę w oknie w McDrivie i powiedziała: „Nie ma wyjścia, musisz przyjmować zamówienia, bo nie ma komu pracować. Będzie dobrze”. Było różnie. Przyjeżdża na przykład klient i mówi: „poproszę polędwiczki”. Więc ja w popłoch. I w słuchawkę: „Dziewczyny, co tą są polędwiczki?!”. One na to, że chodzi o stripsy. „Aaa! Stripsy! Stripsy mamy. Ile pan chce, trzy, cztery? Nie ma problemu!”. Miałem dwadzieścia dwa lata, nie znałem języka, trafiłem do Goleniowa.
W 2016 roku przyjechałem tu z Ukrainy, z Winnicy. Znajomi z pracy wyjeżdżali do Polski, postanowiłem zabrać się z nimi. W McDonaldzie w Goleniowie przepracowałem pięć lat. Zaczynałem jako zwykły pracownik, w ciągu roku awansowałem na instruktora, potem objąłem stanowisko lidera gościnności, czyli kogoś, kto pomaga ludziom na sali korzystać ze stanowisk do samodzielnego składania zamówień, zajmuje się atmosferą w restauracji, jest dla gości. Awansowałem na menadżera, pracowałem jako kierownik zmiany, odpowiadałem za bezpieczeństwo żywności.
Z ludźmi pracuje się różnie. Czasem jest łatwo i przyjemnie, czasem ktoś ma gorszy humor, potrzebuje się z kimś pokłócić, odreagować. Znajomy namówił mnie, żebym pomógł mu rozkręcić pizzerię. Zwolniłem się, przez jakiś czas pracowaliśmy razem, ale nie wypaliło. Zatrudniłem się w parku przemysłowym, potem w fabryce pustaków, w szlifierni okien. A co jakiś czas, jak akurat nie było nic innego, wracałem na trochę do McDonalda, przyjmowali mnie z otwartymi rękami.
Żonę poznałem od razu, jak przyjechałem, jest Ukrainką. Kolegowaliśmy się, podczas pandemii braliśmy razem różne fuchy, bo ona pracowała na lotnisku, a wtedy lotów było niewiele. W 2021 roku zaproponowałem jej, żeby została moją dziewczyną. Potem już poszło, jeszcze w tym samym roku wzięliśmy ślub. Tak, to była szybka akcja – znałem ją długo, wiedziałem, jaki to człowiek, więc na co było czekać? Ślub wzięliśmy w Połtawie, u jej rodziny, w marcu 2021 roku. To był ostatni raz, kiedy byliśmy razem na Ukrainie. Rok później wybuchła wojna.
Pamiętam ten poranek… Obudziłem się koło szóstej, w telefonie dużo nieodebranych połączeń. Oddzwaniam, znajomy mówi: „wojna”. „No co ty, jaka wojna?” – wyśmiewam go. Dzwonię do mamy, do domu, na Ukrainę.
– Mamo, co się dzieje?!
– Wojna.
– Wojna?!
– Wojna…
Nie wiedziałem, co robić. Nikt nie wiedział. Jechać do nich? Miałem już malutką córeczkę, Elizkę. Zebraliśmy się ze znajomymi z Goleniowa, Ukraińcami i Polakami, pożyczyliśmy dziesięć busów, wzięliśmy koce, ubrania, kupiliśmy wodę, jakieś podstawowe rzeczy i pojechaliśmy na granicę, po ludzi. Udało nam się dojechać pod samo przejście, rozdawaliśmy te rzeczy, dzieciom dawaliśmy słodycze. Do pustych busów zbieraliśmy ludzi, ale ludzie się bali. Nic dziwnego – to były głównie dziewczyny z dziećmi i starsze kobiety, a tu podchodzą do nich obcy faceci i mówią: „Chodźcie z nami, mamy dla was mieszkanie, zabierzemy was stąd”. No bały się, kto by się nie bał. Ale stopniowo busy się zapełniały, przywieźliśmy ludzi do Goleniowa, zorganizowaliśmy im noclegi. Każdy myślał, że to się szybko skończy, jeszcze miesiąc, dwa… Ale się nie skończyło, więc działaliśmy dalej. Moja kuma z Anglii przysyłała pieniądze z fundacji, którą prowadziła, a ja za te pieniądze kupowałem pampersy, jedzenie, rzeczy dla dzieci. Z Ukrainy do Polski przyjeżdżał autobus pełen ludzi, z Polski do Ukrainy jechał pusty, bo nikt tam jeszcze wtedy wracać nie chciał, więc go zapełnialiśmy rzeczami. Nawiązaliśmy kontakt z fundacją po drugiej stronie, ona rozdzielała je dalej.
Wśród ludzi uciekających przed wojną do Polski spotykaliśmy znajomych. Większość jechała dalej, do Anglii, do Niemiec, do Stanów. Jeden chłopak z naszej najbliższej rodziny wyjechał właśnie do Stanów i namówił nas, żeby do niego dołączyć. Nie miał nikogo, żadnego wsparcia, było mu źle. Postanowiliśmy ruszyć i razem budować tam nowe życie. Karina pojechała na Ukrainę do swoich rodziców, żeby dziadki po raz pierwszy – i może ostatni – zobaczyli wnuczkę. Zdecydowaliśmy, że sprzedamy mieszkanie w Goleniowie, żeby mieć pieniądze na start w nowym kraju. Mieszkanie, moje pierwsze w życiu, kupiłem jeszcze w 2018 roku, na kredyt. Wiedziałem, że sam sobie ze sprzedażą nie poradzę, czułem się zagubiony, zestresowany tą wielką zmianą, byłem skupiony na planowaniu wyjazdu. Postanowiłem skorzystać z pomocy agenta, ktoś polecił mi Łukasza. Pierwsze wrażenie świetne. Spokojnie, konkretnie, wszystko wytłumaczył, krok po kroku. Mimo chaosu wokół poczułem się bezpiecznie. Gdy na niego patrzyłem i jak go słuchałem, zaczęło we mnie rosnąć marzenie, żeby też pracować w ten sposób. No i zaimponował mi tym, jak rozmawiał z moją żoną. Ona ostro negocjowała, żeby wywalczyć jak najniższą prowizję, a on był twardy. Zszedł, ale niedużo. To było coś…
Trzeba było posprzątać, żeby zrobić zdjęcia – ale my wciąż tam mieszkaliśmy. Wzięliśmy kartony i walizki i przerzuciliśmy rzeczy z jednego do drugiego pomieszczenia, a fotograf chodził za nami. Mieszkanie było po remoncie, zdążyliśmy się w nim dobrze poczuć, ale wyprowadzaliśmy się bez żalu, bo to nie był dom, o jakim marzyliśmy. Mnie się marzyło więcej światła, słońca, ale niekoniecznie więcej miejsca. Na Ukrainie mieszkałem w domku wolnostojącym z ogródkiem, codziennie rano zaczynałem od chwastów – pielenie to był mój obowiązek. Żona tak samo, wychowała się na wiosce, więc całe dzieciństwo coś się w tym ogrodzie robiło. Jej tego bardzo brakowało, mnie znacznie mniej – wystarczyłoby mi mieszkanie z małym ogródkiem, żeby było gdzie posiedzieć, grilla zrobić. A Karinie kupiłbym działkę rekreacyjną, żeby mogła sobie dłubać w ziemi, skoro jej to potrzebne do szczęścia.