Izabela O'Sullivan

Rodzinna sprawa. Mariusz i Justyna z Zielonej Góry

Raport

Fot. Tomasz Kaczor

Okres budowy domu pamiętam tylko z opowiadań. Wiem, że powstawał trzy lata, wszystko robili ojciec z dziadkiem. Po kable elektryczne mama jechała pociągiem do Czechosłowacji, rodzice po znajomości załatwili okna, cement, rury, często stojąc w kolejkach trzy doby na zmiany.

Wprowadziliśmy się w 1986, miałem wtedy sześć lat. Dom był podzielony na dwa osobne mieszkania. Blisko sto metrów kwadratowych na jednej kondygnacji – trzy duże pokoje, kuchnia i łazienka. Korzystaliśmy z rodzicami z części na górze, ta na dole miała kiedyś należeć do mnie. Co weekend odwiedzali nas znajomi. Ludzie chętnie przyjeżdżali, bo dom leżał za miastem, pod Zieloną Górą, mieliśmy taras i ogród, miałem gdzie trzymać motorynkę. Zawsze to coś innego niż blok z wielkiej płyty. 

Ale były też minusy, szczególnie jeśli chodzi o robotę wokół chałupy. Tu skosić trawę, tam do odmalowania płot, do przyniesienia opał. Jak zatkał się komin, trzeba było pożyczać od sąsiada drabinę i go przepychać. Po paru latach wszystko zaczęło się sypać, bo dom nigdy nie był wykończony. Dach wymagał naprawy, okna wymiany, niszczyło się ogrodzenie. Ciągle brakowało funduszy. 

Na początku lat dwutysięcznych rodzice stracili pracę. Zakłady mięsne, w których zatrudniony był ojciec, upadły, mama dostała wypowiedzenie w służbie zdrowia. Trudno im było znaleźć coś nowego. Pojawił się pomysł, żeby sprzedać dom. Gdy padło pytanie, co ja na to – byłem pierwszy. Miałem 18 lat. Wyobrażałem sobie, że jak będziemy mieszkać w bloku, nie będzie trzeba kosić trawy ani odśnieżać. Takimi kategoriami myślałem. Rodzice toczyli wewnętrzną walkę, bo to był dorobek ich życia, ale zdawali sobie sprawę, że nie są w stanie tego domu utrzymać. 

Niełatwo było znaleźć kupca. Ludzie przyjeżdżali, ale każdy widział, że trzeba będzie włożyć sporo pracy i pieniędzy. Dobre pół roku trwało, zanim pojawili się zainteresowani. Nie mieli całej kwoty, więc stanęło na tym, że w rozliczeniu weźmiemy ich mieszkanie, a oni dopłacą różnicę. Nie było innych chętnych, więc rodzice się zgodzili.

„Na razie się tam wprowadzimy, a potem się zobaczy”, powiedziała mama, kiedy przenosiliśmy się do starych, popegeerowskich bloków dwie miejscowości dalej. Ojciec wychodził ze łzami w oczach. Poklepał ręką mur i powiedział: „Szkoda, taki dobry dom”. To musiała być dla niego duża porażka.

Ja się trochę cieszyłem, bo myślałem, że jak rodzice będą mieli dodatkową kasę, to kupią mi auto. Kupili, ale więcej niż radości było z nim problemów, bo ciągle się psuło.

Reszta pieniędzy poszła na remont mieszkania. Miało czterdzieści pięć metrów kwadratowych – dwa pokoje i kuchnię, którą przerobiliśmy na pokój dla mnie. Przeprowadzka z domu na taki metraż to był wyczyn. Zamieszkaliśmy jeszcze dalej od Zielonej Góry, na dodatek przez pół roku nie mieliśmy ciepłej wody, bo na osiedlu podłączali gaz. Po około trzech latach poznałem żonę. Od początku jej powtarzałem, że kiedyś odkupię nasz stary dom.

W trakcie 15 lat związku przeprowadzaliśmy się pięć razy. Najpierw wynajmowaliśmy, potem żona dostała od rodziców małe mieszkanko. Zrobiło się za ciasne, gdy urodziła się córka.

Przenieśliśmy się do RTBS-ów, ale tam były strasznie wysokie czynsze. Postanowiliśmy kupić coś swojego. Przez cały ten czas prowadziłem warsztat samochodowy i miałem dodatkowe koszty wynajmu. Pracowało się od rana do wieczora, a zarabiało na czynsze i ZUS-y. Lepiej było zostać w chałupie. Miałbym swój warsztat i mieszkanie, nie musielibyśmy tyle razy remontować. Sprzedaż domu odbijała się czkawką przez dwadzieścia lat i coraz mocniej jej żałowałem.

Któregoś dnia spotkałem dawną sąsiadkę. Powiedziała, że kobieta, która odkupiła nasz dom, prawdopodobnie będzie chciała go sprzedać. Mężowi się zmarło, a dzieci rozjechały się po świecie. Dałem sąsiadce swój numer telefonu, żeby przekazała właścicielce. Ale minęły prawie dwa lata i się nie odezwała. Przeglądałem na bieżąco ogłoszenia i nie widziałem, żeby coś się pojawiło. Pogodziłem się z myślą, że nic z tego nie wyjdzie.

I wtedy nagle przypadkowo dowiedziałem się od znajomego, że nasz dom jest wystawiony na sprzedaż. Zdjęcia w ogłoszeniu były zrobione tak, że bym się nie połapał, że to ten. Wysłałem żonie link, a ona odpisała: „Kupujemy?”. Potem zrobiliśmy rodzinną naradę. Ojciec podpalił się tak samo jak ja. Stwierdził, że jak nam się to uda zrealizować, to będzie mógł spokojnie umierać.

Plan był taki, że sprzedajemy dwa mieszkania – my swoje i rodzice swoje. Po drodze pojawiło się sporo wątpliwości, do tego negocjowanie ceny trwało kilka miesięcy. Kupa nerwów, nieprzespanych nocy, w pewnym momencie o mało się nie poddaliśmy. Właścicielka niby wiedziała, że my to my, ale kazała kontaktować się z agentką nieruchomości. A pani była tak zabiegana, że odbierała telefony pomiędzy siłownią a basenem. Trudno z nią było cokolwiek ustalić. W końcu znajoma poleciła agenta z zupełnie innym podejściem. Pan Paweł poklepał nas po plecach i powiedział, że wszystko jest do zrobienia. Sprzedał nasze dwa mieszkania, skontaktował się z właścicielką domu, a ona zgodziła się obniżyć trochę cenę i podpisaliśmy umowę przedwstępną. Wszystko trwało około pół roku.

Jak to jest wejść po latach do swojego dawnego domu? Podczas pierwszego oglądania wszystko wydało mi się o wiele mniejsze niż pamiętałem z dzieciństwa.

Wchodzisz do pomieszczenia, w którym spędziłeś kupę życia, czujesz się jak u siebie, a jednak jest trochę inaczej. Byłem w takim szoku, że nie widziałem połowy rzeczy, o których wspominała potem żona. Za drugim razem już bardziej się rozglądałem i układałem sobie w głowie, co i jak zrobimy.

Dom odkupiliśmy za cztery-pięć razy tyle, co sprzedaliśmy, ale trochę też zostało zrobione. Nowi właściciele go ocieplili, zrobili dach i elewację. Wprowadziliśmy się na początku 2025 roku. Planowaliśmy szybki remont, przeciągnął się do kilku miesięcy. Mieliśmy odświeżyć kuchnię, a przy okazji zrobiliśmy też łazienkę, kanalizację, okna i centralne ogrzewanie. Z ogrodu wywiozłem gałęzie i krzaki, wyszło półtorej tony. Rodzice mieszkają teraz na dole, a my na piętrze. Można powiedzieć, że zaczyna się robić fajnie.

Ostatnio odkopaliśmy odtwarzacz wideo. Mamy zamiar obejrzeć kasety z dawnych czasów i zobaczyć, ile się zmieniło. Temat naszego domu wracał przez całe dwadzieścia lat. Przy każdej okazji typu święta czy imieniny, pojawiał się w kategoriach: „Czy warto było go sprzedać?” albo: „Szkoda, że go nie ma”. A jak padł sygnał, że może będzie na sprzedaż, to dużo rozmawialiśmy o tym, co by było, gdyby udało się go kupić.

To już na pewno nasza ostatnia przeprowadzka, a czy nasze dzieci będą chciały tu mieszkać w przyszłości – nie wiem. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby dom odzyskać, a historia dalej napisze się sama.

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip