Okres budowy domu pamiętam tylko z opowiadań. Wiem, że powstawał trzy lata, wszystko robili ojciec z dziadkiem. Po kable elektryczne mama jechała pociągiem do Czechosłowacji, rodzice po znajomości załatwili okna, cement, rury, często stojąc w kolejkach trzy doby na zmiany.
Wprowadziliśmy się w 1986, miałem wtedy sześć lat. Dom był podzielony na dwa osobne mieszkania. Blisko sto metrów kwadratowych na jednej kondygnacji – trzy duże pokoje, kuchnia i łazienka. Korzystaliśmy z rodzicami z części na górze, ta na dole miała kiedyś należeć do mnie. Co weekend odwiedzali nas znajomi. Ludzie chętnie przyjeżdżali, bo dom leżał za miastem, pod Zieloną Górą, mieliśmy taras i ogród, miałem gdzie trzymać motorynkę. Zawsze to coś innego niż blok z wielkiej płyty.
Ale były też minusy, szczególnie jeśli chodzi o robotę wokół chałupy. Tu skosić trawę, tam do odmalowania płot, do przyniesienia opał. Jak zatkał się komin, trzeba było pożyczać od sąsiada drabinę i go przepychać. Po paru latach wszystko zaczęło się sypać, bo dom nigdy nie był wykończony. Dach wymagał naprawy, okna wymiany, niszczyło się ogrodzenie. Ciągle brakowało funduszy.
Na początku lat dwutysięcznych rodzice stracili pracę. Zakłady mięsne, w których zatrudniony był ojciec, upadły, mama dostała wypowiedzenie w służbie zdrowia. Trudno im było znaleźć coś nowego. Pojawił się pomysł, żeby sprzedać dom. Gdy padło pytanie, co ja na to – byłem pierwszy. Miałem 18 lat. Wyobrażałem sobie, że jak będziemy mieszkać w bloku, nie będzie trzeba kosić trawy ani odśnieżać. Takimi kategoriami myślałem. Rodzice toczyli wewnętrzną walkę, bo to był dorobek ich życia, ale zdawali sobie sprawę, że nie są w stanie tego domu utrzymać.
Niełatwo było znaleźć kupca. Ludzie przyjeżdżali, ale każdy widział, że trzeba będzie włożyć sporo pracy i pieniędzy. Dobre pół roku trwało, zanim pojawili się zainteresowani. Nie mieli całej kwoty, więc stanęło na tym, że w rozliczeniu weźmiemy ich mieszkanie, a oni dopłacą różnicę. Nie było innych chętnych, więc rodzice się zgodzili.
„Na razie się tam wprowadzimy, a potem się zobaczy”, powiedziała mama, kiedy przenosiliśmy się do starych, popegeerowskich bloków dwie miejscowości dalej. Ojciec wychodził ze łzami w oczach. Poklepał ręką mur i powiedział: „Szkoda, taki dobry dom”. To musiała być dla niego duża porażka.
Ja się trochę cieszyłem, bo myślałem, że jak rodzice będą mieli dodatkową kasę, to kupią mi auto. Kupili, ale więcej niż radości było z nim problemów, bo ciągle się psuło.
Reszta pieniędzy poszła na remont mieszkania. Miało czterdzieści pięć metrów kwadratowych – dwa pokoje i kuchnię, którą przerobiliśmy na pokój dla mnie. Przeprowadzka z domu na taki metraż to był wyczyn. Zamieszkaliśmy jeszcze dalej od Zielonej Góry, na dodatek przez pół roku nie mieliśmy ciepłej wody, bo na osiedlu podłączali gaz. Po około trzech latach poznałem żonę. Od początku jej powtarzałem, że kiedyś odkupię nasz stary dom.