Zdarzało mi się, że ktoś pytał, o czym jest moja książka Nie ma. Odpowiadałem: jest o tym, jak żyć z nie ma. „Zaraz – dziwiono się - ale jak można żyć z nie ma. Jak nie ma, to nie ma. Co to znaczy żyć z nie ma?”.
Pytałem wtedy: „A lubi pan poezję?”. (Raz była to czeska dziennikarka tv, więc pani).
„Nie bardzo” – padała typowa odpowiedź.
I wtedy stawało się jasne, dlaczego ten ktoś nie rozumie idei tej książki.
Mam wrażenie, że nasza rzeczywistość tak się spłaszczyła, tak wyzuła z duchowości, tak stała się bipolarna (tak-nie, zalajkować-odlajkować, lubię-nie lubię, kocham-nienawidzę), że uratować nas może jedynie poezja. Wieloznaczna i niedosłowna.
Jak człowieka ratuje poezja?
Ratuje go wtedy, kiedy go rozumie.
Jeśli wiersz nie działa na system nerwowy czytelnika, jest wierszem jałowym. Jeśli mam przeżyć intymną relację z jakimś wierszem, musi być taka, żebym długo, bardzo długo nie chciał czytać żadnego innego. Albo nawet nie czytać już nigdy!
Moje największe przeżycia poetyckie to te, po których – paradoksalnie - długo nie sięgałem po następny wiersz.
Nie minął jeszcze rok od śmierci mojego partnera, a nadszedł pocztą tomik z ładnym zdjęciem połowy twarzy poety. Z okładki patrzy na nas jedno oko.
Otworzyłem książeczkę przypadkowo na stronach 12–13 i zacząłem czytać.
Zanotowałem wtedy po lekturze, na czym polegało to poetyckie przeżycie poetyckie. Użyłem porównania, które - mam nadzieję - utalentowani poeci mi wybaczą.
Otóż zapisałem sobie: „Przeczytałem, spadł liść i od tego zatrzęsło się moje miasto”.
Zamknąłem tomik. Nie szukałem już niczego na stronie 14 ani 52, ani 88, ani na żadnej innej.