Siedlce to nie jest spektakularne miasto. Swoją miejskość muszą jeszcze na dobrą sprawę sobie wymyśleć. Brakuje im centrum, jakiegoś rynku, deptaka. Jest wielka galeria handlowa i więzienie. Najbardziej irytujące są auta zaparkowane na środku chodników. Jest ich pełno, czasami przez śródmieście nie da się przejść. Jesteśmy tam kilka razy do roku, głównie na święta. Tam mieszkają moi teściowie. Zjeżdżamy do nich całą rodziną, a ja wtedy dużo spaceruję, często z wózkiem, żeby rozchodzić dwudaniowe świąteczne obiady i niedzielne ciasta
To właśnie w czasie tych spacerów zacząłem wszędzie widzieć te rowery.
Laurę pod szpitalem, Waganta, na którym jechał starszy facet, a potem kilka, może nawet kilkanaście Mustangów. Mustangi akurat rozpoznaję z daleka, mam do nich słabość.
W Poznaniu na Głogowskiej był rowerowy, mijałem go codziennie - specjalnie nieco nadkładałem drogi, kiedy wracałem ze szkoły. W 1990 roku byłem w pierwszej klasie i pamiętam, że Mustang stał w witrynie tego sklepu, a ja umiałem ten rower narysować z pamięci. Terenowe koła, gruba rama, agresywna sylwetka. Pierwszy polski rower górski. Przez kilka lat na rowery tego typu wszyscy mówiliśmy po prostu Mustangi, innych nie znaliśmy. I w ogóle nam nie przeszkadzało, że była to raczej mało udana wariacja na temat MTB - Mustang z Rometu miał błotniki, bagażnik, lampkę na dynamo i ważył dwadzieścia kilogramów. W świecie rowerów to prawdziwy czołg.
Ale to mi wtedy nie przeszkadzało o nim śnić.
Tak czy inaczej, za każdym kolejnym pobytem w Siedlcach nabierałem przekonania, że jest w tym mieście szczególnie dużo rowerów marki Romet w dość egzotycznych kolorach. I pewnie zostawiłbym tę zagadkę nierozwiązaną, gdyby nie oleandry.
Moja teściowa ma ich mnóstwo, każdy w wielkiej, ciężkiej donicy. Wszystkie zimują w komórce na tyłach domu. Za żadną cenę nie mogą zmarznąć, a to oznacza, że każdej jesieni trzeba je w tej komórce schować, a wiosną ostrożnie wyjąć i ustawić w ogrodzie. Zwykle robi to milcząco pogodzony ze swoim losem mój teść. Ale którejś wiosny akurat byliśmy na miejscu tego dnia, kiedy zaplanowano wyjście oleandrów na świat. Zostałem więc zaangażowany.
Umordowaliśmy się z tym jak cholera.
Gdy z komórki wyjechała ostatnia donica, stanąłem jak wryty. Na końcu pomieszczenia, pod ścianą, stała Laura - elegancka damka na fabrycznych oponach w kolorze równie kuriozalnym jak tamta, którą zobaczyłem kilkanaście miesięcy wcześniej przed szpitalem.
- O co chodzi z tymi rowerami? – zapytałem, ocierając pot z czoła.
Mój teść, Alek, stał w drzwiach, próbując się otrzepać z pajęczyn i innych paprochów.
- A to zakładowe takie – mruknął. - Nie ma o czym mówić.
I poszedł.
Tutaj ważna uwaga: otóż mój teść mało mówi. Gdy go słabiej znałem, myślałem nawet, że ma tak, bo mnie nie lubi. Dopiero potem zauważyłem, że małomówność to jego naturalny stan. Zrozumiałem to pewnego dnia, gdy wiózł mnie autem na dworzec w Siedlcach. Całą drogę milczał, toczyliśmy się dostojnie przez miasto, ja coraz bardziej spięty. Aż w pewnym momencie Alek wskazał jakiś sklep i powiedział:
- A tutaj kupujemy wędliny.
Potem milczał już do samego dworca. Wtedy zrozumiałem, że mój teść nie ma ze mną żadnego problemu, po prostu jest człowiekiem, który nie lubi zużywać słów.
Tak było i tym razem. Próbowałem ciągnąć go za język: co to znaczy, że rowery są „zakładowe”, czemu widzę je w całym mieście i dlaczego na Boga wszystkie mają takie wykręcone kolory. Ale nic nie wskórałem.
Sprawa nurtowała mnie o tyle, że mój teść był przez wiele lat najpierw dyrektorem, a później prezesem największego pracodawcy w mieście - siedleckiego Mostostalu. Rowery, sądząc po ich wieku, musiały pochodzić jeszcze z poprzedniej epoki. A skoro były „zakładowe”, to mogło znaczyć, że zakład kierowany przez mojego teścia zrobił coś, na co dziś nie mogą się zdecydować nawet najbardziej progresywne, zielone (najczęściej deklaratywnie) i postępowe korporacje - wyposażył pracowników w rowery.