Alina: Całe życie mieszkaliśmy przy ulicy Żabiej w Chełmie, niedaleko torów kolejowych. W domu, który zbudował mój tato w 1960 roku.
Marian: Przeprowadziłem się tam zaraz po ślubie. Dom był piętrowy i podpiwniczony. I ogród był ogromny.
Alina: A w ogrodzie jabłka, porzeczki. W sezonie woziło się je do winiarni. Kiedy dorośliśmy, rodzice podzielili dom – dla brata góra, połowa parteru dla mnie, druga – dla siostry. Każdemu przepisali też kawałek ziemi. Ale brat wyprowadził się do Chełma, do dzielnicy Zachód, a moja siostra mieszka w Lublinie. Kiedy rodzice zmarli, siostra i brat sprzedali swoje działki, a w domu zostaliśmy tylko my, bezdzietni. Ale domu nie chcieliśmy sprzedawać, szkoda było. W końcu namówiła nas do tego moja siostra cioteczna.
Marian: Z początku Alina nie chciała się zgodzić. Że jak to, zostawimy dom rodzinny i gdzie pójdziemy? Wszyscy się tu wychowali: jej brat i siostra, wszystkie ich dzieci. Ale robiło się coraz trudniej. Regularnie zalewało nam piwnicę. Słoiki z ogórkami, dżemami i sokami pływały w wodzie.
Alina: Przyjeżdżała straż pożarna i musiała tę wodę wypompowywać. Czasami było jej po kolana. Zalewało nam też działkę, bo to jest teren podmokły, niedaleko rzeki Uherki. Ale to znosiliśmy. Aż pewnej zimy zasypał nas śnieg. Padał i padał, na dachu powstała chyba z metrowa warstwa. Nie mogliśmy otworzyć drzwi, psa na dwór wypuścić. Ani wyjść, ani wejść.
Marian: Coś okropnego! Wtedy poczuliśmy, że miara się przebrała. Co roku kupowaliśmy kilka ton węgla i drewno, by ogrzać tę wielką powierzchnię – ponad dwieście pięćdziesiąt metrów.