Maria Hawranek

Powinniśmy się zdecydować dziesięć lat temu. Alina i Marian z Chełma

Raport

Fot. Tomasz Kaczor

Alina: Całe życie mieszkaliśmy przy ulicy Żabiej w Chełmie, niedaleko torów kolejowych. W domu, który zbudował mój tato w 1960 roku.

Marian: Przeprowadziłem się tam zaraz po ślubie. Dom był piętrowy i podpiwniczony. I ogród był ogromny. 

Alina: A w ogrodzie jabłka, porzeczki. W sezonie woziło się je do winiarni. Kiedy dorośliśmy, rodzice podzielili dom – dla brata góra, połowa parteru dla mnie, druga – dla siostry. Każdemu przepisali też kawałek ziemi. Ale brat wyprowadził się do Chełma, do dzielnicy Zachód, a moja siostra mieszka w Lublinie. Kiedy rodzice zmarli, siostra i brat sprzedali swoje działki, a w domu zostaliśmy tylko my, bezdzietni. Ale domu nie chcieliśmy sprzedawać, szkoda było. W końcu namówiła nas do tego moja siostra cioteczna.

Marian: Z początku Alina nie chciała się zgodzić. Że jak to, zostawimy dom rodzinny i gdzie pójdziemy? Wszyscy się tu wychowali: jej brat i siostra, wszystkie ich dzieci. Ale robiło się coraz trudniej. Regularnie zalewało nam piwnicę. Słoiki z ogórkami, dżemami i sokami pływały w wodzie.

Alina: Przyjeżdżała straż pożarna i musiała tę wodę wypompowywać. Czasami było jej po kolana. Zalewało nam też działkę, bo to jest teren podmokły, niedaleko rzeki Uherki. Ale to znosiliśmy. Aż pewnej zimy zasypał nas śnieg. Padał i padał, na dachu powstała chyba z metrowa warstwa. Nie mogliśmy otworzyć drzwi, psa na dwór wypuścić. Ani wyjść, ani wejść. 

Marian: Coś okropnego! Wtedy poczuliśmy, że miara się przebrała. Co roku kupowaliśmy kilka ton węgla i drewno, by ogrzać tę wielką powierzchnię – ponad dwieście pięćdziesiąt metrów. 

 

Alina: A ja się o męża martwiłam za każdym razem, gdy schodził po schodach do piwnicy, bo takie strome. 

Marian: Najgorsze było wyciąganie popiołu i noszenie węgla. 

Alina: Trzy lata temu stwierdziliśmy, że jednak już nie mamy siły na ten dom. Siostra cioteczna pomogła nam znaleźć agenta nieruchomości, a my od razu się spakowaliśmy –  wszystko włożyliśmy do worków i zanieśliśmy do pokoju mamy. Ale trochę się z tym pospieszyliśmy – nie było łatwo znaleźć kupca na taki wielki, stary dom. Po kilku miesiącach patrzenia na te rzeczy w workach naszła mnie myśl, że chyba jednak z tej przeprowadzki zrezygnuję. Ciężkie było to czekanie.

Marian: Ale jak już nam agent znalazł klienta, zaraz też cudem wypatrzył i to mieszkanie. Pierwsze, jakie zobaczyliśmy. Zależało nam, żeby było na parterze, i żeby wszędzie było blisko – do lekarza, do sklepu, no i do kościoła. Osiemdziesiąt lat to już nie taki młody wiek.

Alina: Jak tylko tu weszłam, powiedziałam: „O, jakie piękne mieszkanie!”. Nikomu go nie oddam! A jak na balkoniku zobaczyliśmy, że widok jest na kościół, to nam napłynęły do oczu łzy wzruszenia. My zawsze żyliśmy blisko kościoła, blisko księży, zakonnic. Ta nowa parafia nam bardzo odpowiada. Wcześniej nie raz na mszę w kaloszach przez błoto musieliśmy iść. A teraz mogę i w pantoflach!

Marian: Nie zmieniłbym tego mieszkania już nigdy.

Alina: Prawie wszystko tam zostawiliśmy. Za dużo tego było na te nasze nowe pięćdziesiąt metrów. Zabraliśmy regał z witryną, który stoi w salonie, lodówkę, kuchenkę, i tyle. Książki podarowaliśmy do szkoły. Tylko ubrania wzięliśmy. Dziwne to dla mnie, ale nie ciągnie mnie do starego domu nic a nic. Ani razu tam nie pojechałam. Choć brat czasem namawia.

Marian: Bo ty byłaś zmęczona tym domem. Masz niechęć do tego śniegu, do tej wody, do tego wszystkiego. A tu jest cicha okolica, niedaleko ogródki działkowe, płynie nasza Uherka. Dobrze się tu czujemy. To różnica jak dzień i noc! I już znajomych mamy – nad nami mieszka starsza pani nauczycielka, bardzo miła. Na osiedlu spotykam znajomych z dawnej pracy – czterdzieści trzy lata przepracowałem, z czego większość w Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej. Tamten dom był duży, ale pusty. Tu wszędzie ludzie wokół.

Alina: I mamy tu psiunia naszego, labradora Seana, ma już czternaście lat. 

Marian: Sean jak Sean Connery.

Alina: W naszej klatce mieszka aż osiem psów! Ale wszystkie mniejsze. A jak wychodzimy z Seanem na spacery, to dzieci podchodzą, pytają, czy mogą pogłaskać. Wszyscy tu na osiedlu mówią dzień dobry, jest rodzinna atmosfera.

 

Marian: Pies w domu to przyjaciel w domu.

Marian: Sean przyzwyczaił się do życia w mieście. Człowiek ma dzięki niemu obowiązek – rano trzeba wstać, pieska wyprowadzić, poruszać się trochę. Wcześniej tylko na ogródek wypuszczaliśmy, teraz codziennie spacerujemy, to zdrowe.

Alina: Jak siostra cioteczna przyjedzie, to go czasem wyprowadza, żeby pomóc. W ogóle rodzina o nas dba i wpada częściej niż kiedyś, mają do nas bliżej. 

Marian: Ostatnio w lutym bardzo się to nam przydało. Alinę okrutnie ścięła grypa, tak że zasłabła w korytarzu. Ja do niej podszedłem, też chory i słaby, kolana pod głowę podłożyłem, i tak czekałem skulony, aż nas ktoś znajdzie. Nawet do telefonu nie miałem jak podejść, kiedy dzwonił. A że wcześniej w ciągu dnia byli u nas krewni i widzieli, że jesteśmy niewyraźni, to dali znać tej siostrze ciotecznej Aliny, która ma klucze do mieszkania. I ona nas uratowała. Od tej pory częściej zagląda. 

Alina: Nie tęsknimy za starym domem. Żałujemy, żeśmy się na tę zmianę nie zdecydowali dziesięć lat temu. 

Marian: Wygodniej się tu żyje. Wchodzimy do ciepłego. Kładę się do ciepłego łóżka, z kranu ciepła woda się leje. Tam musiałem zagrzewać bojler, grzać w piecu. Niby mówią, że starych drzew się nie przesadza, ale my się tu czujemy znacznie lepiej. Tam mieliśmy do miasta trzy, cztery kilometry, tu wszystko, czego nam trzeba, mamy w zasięgu pięćdziesięciu–stu pięćdziesięciu metrów.

Alina: No i jak tu się śpi! Na Żabiej żeśmy spali na jednoosobowym tapczaniku. I szczerze powiem, że wcale nam nie było ciasno, chociaż jeszcze czasem kot się dołączał. Ale tu śpimy po królewsku, w dwuosobowym łóżku. Jedyne, czego mi szkoda, to ogródka. A tak, to niczego. Przytulnie tu, ciepło. Jesteśmy u siebie. Balkonik malutki, ale stolik na kawkę jest. Na zewnątrz kwitnie forsycja, jest róża, chyba poprzedni właściciel posadził. I psiunio na balkon sam wychodzi. Jestem teraz bardzo szczęśliwa. Rodzina nas odwiedza, większe zakupy czasem robi, bo tak to do sklepu chodzimy sobie sami. Tylko męża muszę pilnować, żeby za dużo ciast nie kupował. Siostra cioteczna namawia, byśmy się na uniwersytet trzeciego wieku zapisali – kto wie, może się zdecydujemy?

 

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip