Maria Hawranek

Jakbym wszedł na wysoką górę, z której widać wszystko. Jan z Warszawy

Raport

Fot. Tomasz Kaczor

Przeprowadziłem się na Motorową w Warszawie dokładnie dwa lata temu. To było pierwsze mieszkanie, które zdecydowaliśmy się obejrzeć. Cztery dni później podjęliśmy decyzję o kupnie. 

Najpierw moja partnerka czytała mi na głos opisy ogłoszeń, a że trochę już znam jej gust, wiedziałem, czego mniej więcej spodziewać się po jej reakcjach na treść ogłoszenia i zdjęcia. Starałem się je przełożyć na moje wyobrażenia. Wielokrotnie mówiłem, że coś mi nie pasuje. Wybredny byłem, przyznam. Mieszkania, w których brakowało przestrzeni, nie wchodziły w grę. I tu muszę nawiązać do mojego niewidzenia i bycia wzrokowcem jednocześnie. 

Mam defekt genetyczny – barwnikowe zwyrodnienie siatkówki, który powoduje stopniowe, powolne, ale jednak systematyczne degradowanie siatkówki, a tym samym widzenia. Kiedyś – jak mi się zdawało – widziałem zupełnie dobrze. Ciągle jestem wzrokowcem, mój mózg nauczył się pracować na obrazach. Widzenie pogarszało się, aż wreszcie piętnaście lat temu nastąpił moment przełomowy – zacząłem używać białej laski. W tej chwili mam resztkę poczucia światła. Wiem, że jest jasno albo ciemno, chociaż to też czasem robi człowiekowi psikusy. Czyli na przykład jeśli nie wiem, czy światło w pokoju jest włączone czy wyłączone, to muszę ruszyć przełącznikiem i wtedy zauważam, że robi się jaśniej lub ciemniej, ale jaki był stan pierwotny, ciężko mi określić.

W praktyce wzrokiem nie posługuję się już wcale, natomiast gdziekolwiek wchodzę, wyobrażam sobie przestrzeń. Nie wiem, skąd mój mózg bierze te obrazy, chyba z pamięci, i po prostu mi je wyświetla.

Ilekroć biorę przedmiot do ręki, to w jakiś sposób go widzę, choć prawdopodobnie ten obraz nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Na przykład kiedyś kupiłem ręcznik kąpielowy i byłem przekonany, że jest bordowy. I chociaż dowiedziałem się, że ma kolor turkusowy, zawsze, kiedy go dotykam, myślę, że to bordo. Kiedy z kolei sięgam po książkę, pytam, co jest na okładce. Potrzebuję wiedzieć, jak coś wygląda.

Kiedy oglądaliśmy z partnerką oferty mieszkań i słyszałem, że z mieszkania jest widok na sąsiedni blok, również to sobie wyobrażałem – choć prawdopodobnie gorzej niż w rzeczywistości – zakładając, że ten widok będzie mi przeszkadzać. Więc kluczowa była dla mnie przestrzeń. Jestem do niej przywiązany. Całe życie chodziłem po górach, w ostatni weekend zrobiłem czterdzieści dwa kilometry. Nadal pamiętam, gdzie są jakie szczyty i mogę o nich opowiadać. 

Kiedy okazało się, że tu, na Motorowej, jest mieszkanie na szesnastym piętrze, i to ze sporym balkonem, a wszystkie budynki wokół są o osiem pięter niższe, to niewiele więcej mi było trzeba. Z balkonu jest perspektywa na dwadzieścia kilometrów w przód, nie oszukuję. To tak, jakbym wszedł na wysoką górę, z której widać wszystko. Co wtedy czuję? Trudne pytanie. Przyjemność. No i chyba jest też poczucie, nie wiem, może po prostu wolności? I mimo że jestem w mieście, to czuję się troszkę oddalony od tego kotła ludzkiego, jest w tym sporo intymności, prywatności i wyciszenia. Pamiętam, że jak stanęliśmy na balkonie, to poczułem, że weźmiemy to mieszkanie. Nie zważając na pewne niedoskonałości w wystroju.

Proszę sobie wyobrazić, że ściana w sypialni została pomalowana na… czarno! Przemalowaliśmy ją oczywiście i dołożyliśmy taką pop-artową winylową tapetę. Ściana w pokoju była czerwona – też przemalowaliśmy. W łazience odkryłem coś, co dla mnie jest totalną porażką – plastikowe narożniki, które niewprawni fachowcy przyklejają, jak nie potrafią przyciąć płytek na skos. I, o zgrozo, jedna z tych listewek jest w kolorze złotym! To trzeba będzie kiedyś zmienić.

Przy wyborze mieszkania ważne było dla nas to, że mogliśmy od razu w nim zamieszkać, bez kłopotliwych remontów. Kluczowe było jednak doświetlenie. Lubię, kiedy w mieszkaniu jest jasno, nie znoszę nor. W ogóle bardzo lubię słońce i staram się łapać każdą słoneczną chwilę, więc podstawową kwestią było dla mnie ustalenie, na którą stronę wychodzą okna. Sprawdziłem kompasem, że balkon wychodzi na południe, a że jest zadaszony, obliczyłem, że słońce latem nie będzie nam wchodzić do mieszkania. I rzeczywiście tak jest. Dobrze potrafię oszacować takie rzeczy, mam zmysł przestrzenny i geometryczny.

 

Zimą, kiedy słońce stoi nisko nad horyzontem, promienie sięgają prawie do połowy mieszkania, więc w pogodny styczniowy dzień jest u nas bardzo jasno. A jak przychodzi maj, czerwiec, lipiec i robi się gorąco, a słońce wędruje wyżej nad horyzont, to nie zagląda nam do mieszkania i tym samym nie dokucza. Rozświetla jedynie balkon – czyli idealnie! 

Tu jest zupełnie inna aura niż na dole. Tam potrafi być straszny upał, a tutaj jest całkiem rześko. Dosyć często tu wieje, a ja lubię wiatr. Lubię go w górach, lubię na windsurfingu, na którym pływam na zatoce w Chałupach, ilekroć zapowiadają dobrą prognozę. Wiatr daje mi siłę, którą mogę wykorzystać, ale też poczucie bycia zanurzonym w świecie. Bo ten wiatr to namacalna przestrzeń wokół nas, prawda? Czujemy, że nie jesteśmy zawieszeni zupełnie w niczym.

Istotne było też dla mnie, że to mieszkanie jest usytuowane tyłem do ruchliwej ulicy, dzięki czemu nie jest bardzo głośno. Choć, niestety, głośniej niż zakładałem. Tu moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością. W ogóle okolica – przyznaję – mnie rozczarowała i jest jedynym tego mieszkania mankamentem. I chociaż czuję się w nim doskonale i bardzo je lubię, to nie jest to moje miejsce na ziemi ze względu na okolicę. Wcześniej mieszkałem na Muranowie, w starej dzielnicy z duszą. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek przeprowadzę się na prawy brzeg Wisły, bo sam mawiałem, że to już nie jest Warszawa…, ani nawet Europa. Jednak oferta nam się spodobała, a że mam duszę naukowca i uważam, że eksperyment jest zawsze lepszy od wyobrażenia, postanowiłem spróbować – mieszkanie świetne, a przecież nie jest to decyzja, która wiąże mnie na całe życie. Rzeczywiście świat okazał się tu trochę inny.

Brakuje mi zwykłej zieleni, miejsc, gdzie można bez stresu pochodzić. Tu ich nie ma, po prostu. Przyjeżdża się tu po to, żeby być w domu. Na spacer trzeba gdzieś podjechać. Przestrzeń jest tu mało przyjazna, dużo dziwnych zaułków, gdzie można utknąć i się zgubić, mało kątów prostych. Wiem, że to kwestia mojego wzroku, ale ta przestrzeń jest dla mnie nieładna i nieprzyjazna, a logistyka jest dla mnie wyzwaniem. Choć doceniam, że przystanek autobusowy mam tuż pod blokiem i bez kłopotu mogę dostać się do centrum. Najlepiej spaceruje się wzdłuż ulicy Kinowej, co jest chyba najlepszą recenzją tej okolicy. Panuje tu stosunkowo mały ruch, jest prosty chodnik, odcinek tysiąca, może tysiąca dwustu metrów, przez który mogę iść i nie natykam się co krok na przeszkody. Bo te przeszkody są męczące, człowiek ciągle jest spięty, musi uważać – tu jakiś słupek, tam kosz, tu krzywy chodnik, tam dziura w chodniku, jakieś auto zaparkowane jak popadnie, czyli z mojej perspektywy jeden wielki bajzel. Potrzebuję przestrzeni, przez którą mogę iść szybko i nie obawiać się tego, że zaraz na coś wpadnę. Dlatego jeżeli chcę gdzieś połazić, to po prostu wsiadamy w samochód i jedziemy do lasu. Ale nie mogę tego zrobić sam.

Pewnie jeszcze znajdę swoje miejsce na ziemi, gdzieś w Polsce, bo dobrze mi tutaj i chciałbym tu żyć. Mam zaledwie pięćdziesiąt osiem lat, zamierzam jeszcze trochę pożyć. Ale na razie nie palę się do kolejnej przeprowadzki, bo w tym mieszkaniu jest mi naprawdę dobrze. Korzystamy z balkonu, jest idealny, by sobie wieczorkiem posiedzieć, pogadać, winko wypić. Oglądam miejską panoramę i wciąż się tym cieszę. Każdego dnia.

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip