Ilona Wiśniewska

Po ptakach

Reportaż

Jeszcze wczoraj siedziały na fjærze, jak się u nas nazywa kamieniste wybrzeże. Wielkie stado, kilkaset mew, głównie siwe, srebrzyste. Jedne spały z głowami na grzbietach, drugie pokrzykiwały i ćwiczyły przeloty, krążąc nad okolicą, wygwizdywane przez wiatr, który chciał je zatrzymać. Wybrzeże migotało od skrzydeł.

Obudziła mnie cisza. Ta zimowa, gdy nagle ma się wrażenie zatkanych uszu. Ta cisza, która wypełnia zmarszczki, balsamuje skórę. Nosi się ją na sobie jak dodatkową warstwę ubrań, te merynosy na ziąb i na brak czułych ramion. Nie pamiętam, kiedy ktoś mnie ostatnio przytulał. To było chyba jeszcze w Boccaccio. Chodziliśmy tam tańczyć w soboty i zdarzało się, że nad ranem kończyliśmy w nieswoich ramionach. Ciepło obcego ciała równoważyło chłód na zewnątrz, nikomu też nie spieszyło się do niedogrzanych domów. Ale czy to było aż tak dawno? Boccaccio zamknęli, jak mama jeszcze żyła. Nie, to musiało być później, ale kto by to mógł być? Nie wiem, coraz więcej zapominam, myśli przelatują przeze mnie jak przez sito. Na początku są wyraźne i gęste, a potem nagle zmieniają się w papkę, w której nic już nie ma treści.

No więc pamiętam, że obudziła mnie cisza. Było koło siódmej, może dwie godziny później, nieistotne, jak się już nie pracuje. I kiedy się mieszka w pojedynkę. Zerwałam się w sypialni na poddaszu i pobiegłam na dół, bo na parapecie w kuchni została lornetka. Niewiele widać w tych zasnutych soczewkach, ale dość, by rozpoznać brak ruchu. Jeszcze wczoraj siedziały na fjærze, jak się u nas nazywa kamieniste wybrzeże. Wielkie stado, kilkaset mew, głównie siwe, srebrzyste. Jedne spały z głowami na grzbietach, drugie pokrzykiwały i ćwiczyły przeloty, krążąc nad okolicą, wygwizdywane przez wiatr, który chciał je zatrzymać. Wybrzeże migotało od skrzydeł. Aż w końcu któraś dała znak, że czas ruszać. Zawsze marzyłam, żeby to zobaczyć: nadejście odpowiedniego wiatru, zielone światło do bezpiecznego lotu. Ale nie będą przecież czekały, aż wyjdę się pożegnać. Co roku jest to samo. Wstaję rano, a ich już nie ma.

Myślałam, że to jeszcze potrwa, bo od kilku dni szalał sztorm, dwadzieścia pięć metrów na sekundę, wywiewał myśli, kotłował morze. Do teraz martwa fala rusza horyzontem. Miałam nadzieję, że poczekają. Jeszcze mi zostało chleba. Wiem, nie powinno się nim karmić ptaków, ale nie mam nic innego. Sama rzadko coś gotuję, bo to żadna przyjemność dla jednej osoby. Tylko się marnuje. A one lubiły i chleb, i gofry. Piekłam im czasem, rzucałam przez okno jeszcze ciepłe. Zlatywały na ziemię i domagały się więcej. Letnie poranki budziły mnie krzykiem.

A teraz ta cisza, która zostanie na zimę. Będą jej towarzyszyły śnieżyce i wiatr. Tu, gdzie stoi mój dom, zawsze wieje silniej, bo spomiędzy gór idzie Balsfjordvinden, lodowaty wicher, o którym układa się wiersze i śpiewa piosenki.

Nazywam się Bjørg, mam sześćdziesiąt dwa lata, mieszkam na wyspie Kvaløya w północnej Norwegii i kilka lat temu powstał o mnie film. Krótki jak tutejsze lato. O długim jak zima oczekiwaniu. Historia jest o tym, że co roku czekam na samca mewy siwej o numerze JJ62. Zaobrączkowano go dwadzieścia lat temu, tu w okolicy. Do mnie przylatuje od dekady. Wraca w kwietniu z partnerką, buduje gniazdo przy ścianie domu i jest na wyciągnięcie ręki, którą go karmię. Film zrobiła moja siostrzenica, pokazywali go nawet w Ameryce. Byłam kilka razy po drugiej stronie oceanu, u brata. Wyjechał dawno i rzadko wraca w rodzinne strony, na płaską część górzystej Kvaløi i cypel tuż przy rezerwacie ptaków. Siostra mieszka kilkanaście kilometrów stąd. Tu jest dom, który zbudował nasz ojciec, tu się wychowaliśmy, tu towarzyszyłam rodzicom w ich odchodzeniu. Nadal śpię w moim pokoju. Czasem tak wieje przez nieszczelne okna, że rozkładam materac w korytarzu na dole. Tylko tam są podwójne ściany, parawan na wiatr.

Spędziłam tu całe życie i wiem, że zima znaczy też ciemność. Nasza trwa dwa miesiące, kiedy słońce nie pojawia się nad horyzontem od końca listopada do końca stycznia. W Tromsø, najbliższym mieście, doświetlają, leci się do tego jak ćma. A tutaj po wyjściu z domu jest tak ciemno, że nie widać na długość własnego ramienia. Mam ten krajobraz zapisany w ciele, wiem, jak się poruszać na słuch i pamięć, ale im jestem starsza, tym bardziej boję się zimy. Nawet nie tyle mrozu, bo starsze kości szybciej się wychładzają, co tych ponurych myśli. Pozbywanie się ich zabiera mi coraz więcej czasu. Tylko ptaki je zagłuszają, dlatego to tak ważne, by wracały. By było na kogo czekać. W tym roku JJ też przyleciał punktualnie. Można by według niego ustawiać zegarki. Ale to było krótko przed zmianą czasu na letni. Wieki temu. Teraz ciemno robi się już o czternastej. JJ leci przez czarne morze. Był wśród stada na fjærze. Co roku do niego dołącza i co roku boję się, że już nie wróci.

Ptaki morskie przylatywały do nas od zawsze. Rozprawialiśmy o nich z sąsiadami, podbieraliśmy im jaja i puch, ich powroty ustalały nasz kalendarz. Pod koniec marca jako pierwsze wracały ostrygojady i śnieguły. Tuż za nimi gęsi krótkodziobe i mewy siwe. Drozdy dopiero pod koniec kwietnia. Kosy i czaple jeszcze później. Nadal tak jest, tylko ludzi i ptaków mniej, nie ma z kim czekać. I nikt nie wpada bez zapowiedzi, mimo że jesteśmy spokrewnieni.

Pod naszym domem zjawiały się głównie mewy siwe. Kiedy mama mogła jeszcze sama się poruszać, obsiadały jej chodzik, wystarczyło, że wyszła na zewnątrz. Rodzice zawsze rzucali im resztki ryb, nie odganiali. Mówili, że miejsca wystarczy dla wszystkich.

Mnie wtedy wyrywało do świata, ptaki tylko przypominały, że życie jest gdzie indziej. Ale potem zmarł ojciec, mama zachorowała, trzeba było wracać.

Dopiero, gdy zostałam sama, zaczęłam te mewy tak naprawdę zauważać. U siwych trudno odróżnić samce od samic, tylko JJ-ego mogłam rozpoznać dzięki temu numerowi. To dawało mi pewność, że co roku przylatuje do mnie ten sam ptak. 62 to rok mojego urodzenia. JJ to inicjały mojej wielkiej miłości sprzed lat. Obrączka oznacza, że te dwie dekady temu lokalny naukowiec złapał go do płóciennego worka, unieruchomił, trzymając do góry nogami, zważył, zmierzył długość skrzydeł i dzioba, zacisnął kombinerkami obrączkę na szamoczącej się nodze i wypuścił. Widziałam takie znakowanie kilka razy. Dobrze, że po tym doświadczeniu JJ w ogóle zbliża się do ludzi.

Nigdy go nie dotknęłam, choć zawsze marzyłam, by choć przez chwilę potrzymać w dłoniach żywą mewę. Bo tych martwych już się nazbierałam. W zeszłym roku zdziesiątkowała je ptasia grypa, konały z głowami nienaturalnie wykręconymi do tyłu, niektóre spadały martwe z nieba. Wiele zostało na fjærze, zmyło je morze. Zbieram je czasem z poboczy, chodników, spod nie własnych kół. Ostatnio boję się już jeździć samochodem. Chciałam go sprzedać, ale JJ lubi przesiadywać na dachu, kiedyś nawet próbował na nim zbudować gniazdo, więc gdzie miałby się podziać? Samochód stoi pod domem, przeczeka zimę, i tak nie dałabym rady odśnieżyć całego dojazdu, a pług przejeżdża tylko główną drogą. Jeżdżą do nas autobusy, w kopnym śniegu trzeba po prostu wyjść kwadrans wcześniej. Są takie dni, że w ogóle nie robię śladów wokół domu. Wygląda wtedy jak te inne opuszczone na wybrzeżu, w oknach których palą się małe lampki, ale nikt tam już nie mieszka. Starzy pomarli, lampki to ich wieczne znicze. Młodzi wyjechali na południe, czasem zjawiają się latem, płacą rachunki za prąd.

Przed południem dzwonił dzisiaj Ole Jørgen. U niego też zawiane cicho, chciał wiedzieć, czy w ogóle spałam. Zdarza się, że na początku nocy polarnej dopada mnie bezsenność. Wydawałoby się, że po miesiącach nieustannego światła ciało powinno wreszcie zwolnić, ale ono jeszcze oddaje nagromadzoną energię, jeszcze działa na fali rozpędu. Dopiero pod koniec roku zwinie się do snu. Wtedy będzie najciemniej. Śnieg zaklei wszystkie szpary, uszczelni nawet mój dziurawy dach.

Ole Jørgen mieszka na Ringvasøi, godzinę drogi samochodem ode mnie. Autobusem zejdą dwie, bo trzeba się przesiąść. Czasem bierze mój samochód, pomaga zrobić zakupy, sobie też coś dowiezie. Ringvasøya to wyspa połączona z Kvaløyą podmorskim tunelem. Na mapie wyraźnie widać, że kiedyś był to jeden ląd. Żółty dom Ole Jørgena ma numer 734 i stoi przy głównej drodze. On też mieszka sam. Znamy się od czternastu lat i połączył nas los. Oboje jesteśmy spoza miasta, a to jeszcze kilkadziesiąt lat temu ważyło na naszym poczuciu własnej wartości. Nie znaliśmy się w czasach Boccaccio, ale pewnie nie raz przecięły nam się chociaż spojrzenia. Jako najmłodsi z rodzeństwa zostaliśmy na ojcowiźnie, jesteśmy na emeryturze, nie założyliśmy rodzin, no i przylatują do nas mewy. Te jego odleciały już wcześniej, zdążył się przyzwyczaić do ciszy. Zagłusza ją telewizją, radiem albo własnym głosem, bo dzwoni codziennie. Według jego telefonów też można by ustawiać zegarki. Ja nie jestem tak punktualna.

Jeśli mówię: „Będę o ósmej”, zjawię się bliżej dziewiątej. Teraz, zimą, to żadna różnica.

Na samym początku znajomości postanowiliśmy z Ole Jørgenem, że zostaniemy tylko przyjaciółmi. Dzięki temu zawsze będziemy mogli na sobie polegać. Po miłościach często zostają huragany emocji, a nam wystarczą te sztormy, od których nie można spać. Ole Jørgen pracował na poczcie, całe życie jeździł po wyspie doręczając przesyłki. Robił po kilkadziesiąt kilometrów dziennie, w każdą pogodę. Ja pracowałam na lotnisku przy odprawach, miałam tanie bilety, zwiedziłam kawałek świata. Ale teraz nie lubię już latać. Zapominam, gdzie mam paszport, gubię się. Człowiek powinien podróżować, jak jest młody. Z Ole Jørgenem jeździmy na krótkie wycieczki. Latem pływamy promami po okolicy, zimą głównie kursujemy między naszymi domami, z jednej wyspy na drugą. Dni powszednie u siebie, weekendy zwykle u niego, bo ma cieplejszą łazienkę. Razem jest raźniej. Nawet nie musimy rozmawiać, bo na tyle się znamy, że wiemy, co to drugie powie. Zimą mówi się mniej, ale nawet to mniej wiele znaczy, jeśli wcześniej mówiło się głównie do ptaków.

Ole Jørgen dopiero od dwóch lat karmi swoje mewy. Chyba trochę mi pozazdrościł towarzystwa, chociaż nigdy tego nie przyzna. Jego para nie ma obrączek, ale musi być ta sama, bo przylatują jak do siebie, budują gniazdo, czekają pod domem. W tym roku to u Ole Jørgena pisklęta przeżyły. U mnie ani jedno się nie wykluło, w gnieździe zostały tylko zimne, nakrapiane jaja. To pewnie moja wina, bo ciągle coś nosiłam, przestawiałam, JJ i jego partnerka nie mieli spokoju, ciągle ich niechcący płoszyłam.

Latem zaczęłam się pakować, bo dom idzie na sprzedaż, tak zadecydowało rodzeństwo. „Sprzedamy, jak przejdziesz na emeryturę, przeprowadzisz się do miasta, będzie ci łatwiej” kilka lat temu nie brzmiało tak okrutnie, ale potem czas przyspieszył i od trzech miesięcy już jestem na tej emeryturze, a plany się nie zmieniły. Przez sześćdziesiąt dwa lata nazbierało się życia, nawet nie wiem, jak to posegregować. Boję się, że za podzielone pieniądze ze sprzedaży będzie mnie stać tylko na kawalerkę w piwnicy. A ja nigdy nie mieszkałam bez morza, z piwnic widzi się głównie hałdy śniegu. Nie chcę się wyprowadzać, ale nie stać mnie na utrzymanie tego domu, potrzeba tu generalnego remontu, dach jest najgorszy. Mieliśmy wystawić na sprzedaż latem, ale pakowanie mnie przerosło, więc dostałam dodatkowe pół roku. Podczas nocy polarnej rynek nieruchomości zwalnia, nie ma chętnych na zakup domów niewidzialnych w ciemności. Najbardziej boję się nie tego, że nowy właściciel go zburzy, ale tego, że przepędzi mewy. Ich nikt nie lubi, nie pasują do naszego nowoczesnego stylu życia. Dzika przyroda wielu tylko przeszkadza, przypomina, że jeszcze pokolenie temu byliśmy biedni. A tu jest taki piękny teren, można go gęsto zabudować, turyści przyjadą oglądać zorzę. Nowoczesne technologie pozwalają teraz stawiać domy z wielkimi szklanymi oknami odpornymi na wiatr. No i ta cisza. W ostatnich latach zrobiła się bardzo droga.

Teraz mi się przypomniało. To Ole Jørgen przytulił mnie ostatni raz. Wtedy, gdy zapadła decyzja o sprzedaży. Ściska mnie co jakiś czas na powitanie, ale wtedy przytrzymał dłużej. Ostatnio też zaproponował, bym przeniosła się do niego na stałe, jeśli nie znajdę mieszkania. Mogłabym przejąć jego dziecięcy pokój. Coraz poważniej o tym myślę. Może JJ poleciałby za mną? U Ole Jørgena miałby bezpiecznie, on może zostać w żółtym domu do śmierci.

Czasem stoję w oknie i wyobrażam sobie, że poziom mórz podnosi się na tyle, że odrywa kawałek lądu wraz z moim domem. Do morza mam sto metrów, co to dla sztormu.

Widziałam tę scenę w jakimś filmie, ale już nie pamiętam, w którym. Te zasłony jak żagle. Gdybym poczekała na zimowy Balsfjordvinden, mogłabym pożeglować na północ wzdłuż cypla i rezerwatu, minęłabym małą wyspę Håkøyę, potem prosto pod most łączący Kvaløyę z Tromsø, i dalej tym wąskim przesmykiem między Ringvassøyą a Reinøyą. Mewy leciałyby za mną albo przysiadały na maszcie z komina. A potem mogłyby wrócić do swoich gniazd albo zbudować nowe. Kvaløi by nie ubyło od tego dodatkowego wcięcia w terenie. Zostalibyśmy z Ole Jørgenem sąsiadami i moglibyśmy sobie wysyłać wiadomości przeciągnięte na sznurku między oknami, jak w tej książce, którą wszyscy czytaliśmy w dzieciństwie. Moglibyśmy się odwiedzać bez zapowiedzi. Nie marnować jedzenia. I na zmianę przesypiać zimę.

 

Tekst Po ptakach, który Państwo właśnie przeczytali, to przedsmak nadchodzącej w 2025 roku, nowej książki Ilony Wiśniewskiej. 

Pomóż nam tworzyć jakościowe treści

Nie optymalizujemy naszych tekstów pod kątem SEO, nie walczymy o clickbaity i zasięgi. Publikujemy teksty i materiały, których brakuje nam w sieci. Właśnie dlatego stworzyliśmy ten serwis. Chcemy być miejscem, w którym możecie przeczytać wartościowe reportaże, analizy, wywiady i felietony. Nie zarabiamy na tworzeniu tego serwisu, ale chcemy godnie płacić autorom i autorkom, którzy dla nas piszą. Dlatego jeśli doceniasz naszą pracę, prosimy, rozważ drobne wsparcie naszych wysiłków. Dołączając do naszej społeczności w serwisie Patronite pomagasz nam tworzyć jakościowe teksty.

Dołącz do społeczności Patronite

Może Cię zainteresować

wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 
wspieraj nas na Patronite
 

Grantor

kpo getLogotypesStrip