Obudziła mnie cisza. Ta zimowa, gdy nagle ma się wrażenie zatkanych uszu. Ta cisza, która wypełnia zmarszczki, balsamuje skórę. Nosi się ją na sobie jak dodatkową warstwę ubrań, te merynosy na ziąb i na brak czułych ramion. Nie pamiętam, kiedy ktoś mnie ostatnio przytulał. To było chyba jeszcze w Boccaccio. Chodziliśmy tam tańczyć w soboty i zdarzało się, że nad ranem kończyliśmy w nieswoich ramionach. Ciepło obcego ciała równoważyło chłód na zewnątrz, nikomu też nie spieszyło się do niedogrzanych domów. Ale czy to było aż tak dawno? Boccaccio zamknęli, jak mama jeszcze żyła. Nie, to musiało być później, ale kto by to mógł być? Nie wiem, coraz więcej zapominam, myśli przelatują przeze mnie jak przez sito. Na początku są wyraźne i gęste, a potem nagle zmieniają się w papkę, w której nic już nie ma treści.
No więc pamiętam, że obudziła mnie cisza. Było koło siódmej, może dwie godziny później, nieistotne, jak się już nie pracuje. I kiedy się mieszka w pojedynkę. Zerwałam się w sypialni na poddaszu i pobiegłam na dół, bo na parapecie w kuchni została lornetka. Niewiele widać w tych zasnutych soczewkach, ale dość, by rozpoznać brak ruchu. Jeszcze wczoraj siedziały na fjærze, jak się u nas nazywa kamieniste wybrzeże. Wielkie stado, kilkaset mew, głównie siwe, srebrzyste. Jedne spały z głowami na grzbietach, drugie pokrzykiwały i ćwiczyły przeloty, krążąc nad okolicą, wygwizdywane przez wiatr, który chciał je zatrzymać. Wybrzeże migotało od skrzydeł. Aż w końcu któraś dała znak, że czas ruszać. Zawsze marzyłam, żeby to zobaczyć: nadejście odpowiedniego wiatru, zielone światło do bezpiecznego lotu. Ale nie będą przecież czekały, aż wyjdę się pożegnać. Co roku jest to samo. Wstaję rano, a ich już nie ma.
Myślałam, że to jeszcze potrwa, bo od kilku dni szalał sztorm, dwadzieścia pięć metrów na sekundę, wywiewał myśli, kotłował morze. Do teraz martwa fala rusza horyzontem. Miałam nadzieję, że poczekają. Jeszcze mi zostało chleba. Wiem, nie powinno się nim karmić ptaków, ale nie mam nic innego. Sama rzadko coś gotuję, bo to żadna przyjemność dla jednej osoby. Tylko się marnuje. A one lubiły i chleb, i gofry. Piekłam im czasem, rzucałam przez okno jeszcze ciepłe. Zlatywały na ziemię i domagały się więcej. Letnie poranki budziły mnie krzykiem.